Skocz do zawartości
Forum Śląskich Motocyklistów

Dudus

Użytkownicy
  • Postów

    38
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Dudus

  1. W Sarajewie jak przedzieraliśmy się przez korek nie koniecznie zgodnie z przepisami to policjant tylko z lekkim uśmiechem na twarzy pokiwał głową. Chyba nawet bardziej w charakterze pozdrowienia.
  2. Może ktoś ma w swoim garażu jeszcze jedno miejsce na moto ?
  3. Dudus

    Suzuki dr650

    Witam, zna może ktoś ten motocykl z linku poniżej, bądź jest w stanie cokolwiek o nim powiedzieć na podstawie zdjęć? Zastanawiam się na zakupem takiego Dr'a, a cena wydaje się dość atrakcyjna. http://www.tablica.pl/oferta/suzuki-dr-650-rse-1996-CID5-ID4WkGZ.html
  4. Jak zobaczyłem tytuł tematu to pomyślałem, że to żart, a jednak nie. Faktycznie ciekawa sprawa i chyba mało kto może się czymś takim pochwalić.
  5. No to ten sam trip. Jakos tak wyszło, że są dwa opisy.
  6. Udało mi się dokończyć w końcu relacje z wycieczki, jak komuś się bardzo nudzi to można rzucić okiem. W linku poniżej jeszcze kilka fotek wrzuconych przez Ole i Foresta https://www.dropbox.com/sh/sq9kindtd9zq1ox/tbHiK-dB_n https://www.facebook.com/pages/MotoTrip-PL/410191102350419?ref=hl a na tym profilu można zobaczyć jeszcze kilka innych zdjęć z tej i poprzedniej wycieczki Rumunia 2012 Wstęp W tym roku postanowiliśmy dokończyć to, co się nie udało w zeszłym, a mianowicie przejechać magistrale adriatycka. Po wielu konsultacjach na forum i spotkaniu organizacyjnym w Toruniu wyszła z tego trasa prowadząca, aż do Grecji. Tak jak poprzednio nie planowaliśmy dokładnie drogi. Kilka miejsc, które chcemy zobaczyć, a reszta wyjdzie w praniu. Chętnych do wyjazdu było wielu, ale w miarę zbliżania się godziny zero wszystko się weryfikowało. Już na wspomnianym spotkaniu w Toruniu okazało się, że rezerwacja dwóch domków była błędem. Do samego końca nie było wiadomo, kto pojedzie. Pewni byli tylko uczestniczy zeszłorocznego wypadu do Rumunii, tzn.: Krzychu, Pablo, Ja (Dudi) i Forest, do którego dołączyła Ola w charakterze plecaka. Kilka dni przed wyjazdem potwierdził swoją gotowość Marcin z Krakowa, któremu udało się załatwić urlop i Wiesiek z Kędzierzyna. Dołączyli do nas również Damian z Patrycją, którzy mieli nam towarzyszyć tylko na przelotówce do Chorwacji. Cała wyprawa startuje z Rybnika, gdzie spotykamy się u Krzyśka 30 czerwca. Dzień 1 30.06.13 Dzisiaj wieczorem spotykamy się w Rybniku. Ja z Tychów mam tylko 48 km, więc trudno nazwać to nawet rozgrzewką. Spokojnie podszedłem do sprawy i dopiero po obiedzie pojechałem na myjkę, żeby, chociaż, na początku motocykl był czysty. Zapakowałem bagaże na bandita, co w tym roku było ułatwione i nie wyglądało po partyzancku z racji nowego kufra centralnego. Tankowanie i w drogę. Jeszcze silnik dobrze nie zdążył się zagrzać a już byłem na miejscu. U Krzyśka są już Pablo z Rybnika i Marcin z Krakowa. W gorszej sytuacji jest Forest z Olą. Nie dość, że maja z Torunia 400 kilometrów, to poprzedniego dnia do 5 rano bawili się na weselu. Z tego tez powodu docierają koło 22. Wraz z nimi Damian z Patrycją, z którymi spotkali się w Łodzi. Jeszcze wyprawa się nie zaczęła a mamy awarie. W GSie linka sprzęgła trzyma się dosłownie na włosku, ale taki problem to nie problem i bardzo szybko udaje się go naprawić. Na wszelki wypadek Krzychu bierze ze sobą zestaw naprawczy. Gospodarz gości nas wusztem z grilo-wędzarni i zimnym piwkiem. Długo nie siedzimy, bo plan na dzień następny jest bardzo napięty. Chcemy dojechać do jezior Plitvickich, wiec trzeba wyruszyć z samego rana. Dystans 48 km. Dzień 2 01.07.13 Po śniadaniu dość sprawnie idzie nam pakowanie i o godzinie 8 jesteśmy gotowi do wyjazdu. Z Kędzierzyna dojeżdża do nas Wiesiek. Nasz skład liczy 9 osób na 7 rumakach. Jako, że nie przewidujemy żadnego zwiedzania, a dystans duży to sporą część trasy pokonamy autostradami. Ruszamy w komplecie!! Kierujemy nasz konwój na Chałupki i już po niecałej godzinie przekraczamy pierwszą tego dnia granicę- jesteśmy w Czechach. Dalej cały czas autostradą na Brno. Przez Austrie i Słowenie nie będziemy przejeżdżać, bo słono kasują za winiety. Jedziemy na Bratysławę- kolejna granica za nami. Następnie przez Węgry. Dystans praktycznie ten sam, a jednak dużo taniej. Po dojechaniu w pobliże granicy Madziarsko Chorwackiej nasze liczniki pokazywały prawie 600 kilometrów. Słońce na niebie mocno zbliżało się do linii horyzontu, a do celu zostało grubo ponad 250 km. Na dodatek mieliśmy drobny problem z nawigacja i straciliśmy parę minut. Drogę udało się odnaleźć dopiero po słowach Pabla skierowanych do Krzycha, który prowadził- „zaufaj przeznaczeniu”. Tak oto kierowani przeznaczeniem przekroczyliśmy już czwarte tego dnia przejście. Podejmujemy decyzje, że bez względu na porę musimy dotrzeć na miejsce. Wpadamy na autostradę i nasza prędkość przelotowa, znacznie wzrasta. W okolicy miasta Karlovac gubimy Wieska, który przestrzelił zjazd. Zawrócić na autostradzie nie jest tak łatwo, wiec umawiamy się na miejscu. W między czasie zrobiło się ciemno i o dziwo zimno. Jesteśmy już niedaleko, ale 800 km w siodle daje się mocno we znaki. Na miejsce dojeżdżamy po 23. Pozostaje jeszcze tylko jeden problem- gdzie spać? Z racji tego, że jest to rejon mocno turystyczny ceny kwater są dość wysokie. W pobliskim hotelu nawet 160E. W jednej z bocznych uliczek udaje się znaleźć pensjonat. Po negocjacjach ustaliliśmy cenę 22 euro za dwa noclegi. Warunki były dość dobre a i motocykle stały pod dachem. Do pełni szczęścia przydałoby się jeszcze tylko zimne piwko, ale niestety o tej porze trzeba się obejść smakiem. Dystans 864 km. Dzień 3 02.07.13 Z rana przydałoby się zrobić jakieś zakupy, bo zwiedzanie jezior zajmie nam prawie cały dzień. Do sklepu zabieram się z Damianem jako plecak. Brak doświadczenia w jeździe na tylnej kanapie i pod sklepem mamy parkingówkę. W czasie schodzenia zahaczam nogą o kufer boczny i razem z Gsem leżymy. Jest pierwsza krew, ale oprócz zdartego łokcia i mojej dumy nic więcej nie ucierpiało. Damianowi na szczęście udało ustać się nie nogach. Do dzisiaj wisi mi flaszkę za przetestowanie kufra na wypadek kolizji. Do Plitwickiego parku narodowego mamy 20-30 minut piechotą, to też nie ma sensu wyciągać reszty motocykli z pod wiaty. Po drodze Krzychu z Pablem z racji wieku zostali trochę z tyłu, ale Krzychu symulował zawał i udało im się złapać stopa. Przed bramą czekał już na nas Wiesiek, który zaginął dnia poprzedniego. Same jeziora można zwiedzać kilkoma trasami w zależności od tego ile, kto ma czasu. Nam się nigdzie nie spieszy wiec wybraliśmy jedna z dłuższych opcji, a naprawdę jest, co oglądać. Niespotykanie czysta woda w zbiornikach i wodospady robią niesamowite wrażenie. Szkoda tylko, ze nie można się kąpać i trzeba chodzić wyznaczonymi ścieżkami. Chociaż nie ma takich zakazów, których by Forest nie mógł złamać, szczególnie jak się założy o 10E. Obejście wszystkiego zajęło nam kilka ładnych godzin i nogi trochę bolały, ale warto było. Jedyną wadą był tylko straszny tłok. Dystans 0 km. Dzień 4 03.07.13 Tyłki przez jeden dzień odpoczęły wiec pora jechać dalej. Z samego rana opuścili nas Patrycja i Damian, którzy postanowili jechać najkrótsza droga na Zadar. Naszym celem również jest wybrzeże, ale kilka kilometrów bardziej na północ. Kierujemy się na Gospić, a następnie przez góry do nadmorskiej mieściny Karlobag. Mimo, że był to przypadek i nie planowany wcześniej odcinek to trasa okazała się strzałem w dziesiątkę. Podczas przejazdu przez wspomniane góry otworzył nam się niesamowity widok na Adriatyk, a droga do samej plaży prowadziła całą swoją długością serpentynami w dół. Już na początku trafiła nam się krajobrazowa perła i dobra wróżba na dalsza część wybrzeża. Parę intensywnych kilometrów już nawinęliśmy, więc trzeba coś przekąsić. Nad samą wodą znajdujemy „biker point”. Jedzenie dobre i niedrogie. Podobno nie zdrowo pływać, po jedzeniu, ale do morza mamy dosłownie 10 metrów, a pogoda dopisuje, wiec nie możemy oprzeć się pokusie. W dalszą drogę pojedziemy z solą za majtkami. Gonimy nasze motocykle Chorwacką DK8, czyli tzw. magistrala adriatycka w stronę Zadaru. Może spotkamy tam naszą dwójkę, która odjechała skoro świt. Linia brzegowa z licznymi wyspami i zatokami cały czas zachwyca. Po dojechaniu do miasta telefon do Damiana i dowiadujemy się, że skierowali swojego GS’a na Sibenik w sąsiedztwie, którego znajduje się park narodowy Krka. Umawiamy się w końcu na polu namiotowym w miejscowości Lozovac. Mamy do przejechania jakieś 80 km, wiec nie ma pośpiechu. Okazuje się, że słowo miejscowość to spore nadużycie- pięć domów na krzyż, pole namiotowe i jakieś małe gospodarstwo, w którym właściciel pędzi kilka gatunków rakiji. Na kampie cena za głowę, namiot i motocykl wynosi 6E. Warunki są całkiem niezłe, więc zostaniemy tam na dwie noce. Podstawowe produkty, czyli piwo już mamy. Krzysiek z Pablem stwierdzili, że grzechem było by nie sprawdzić „ bałkańskiego, ciężkiego napoju alkoholowego”, więc poszli na zakupy. Przynieśli jeden litr koperkowej i jakieś swojskie wino. Po wyrazie, a raczej nie wyrazie ich twarzy można było stwierdzić, że gospodarz „zmusił” ich do degustacji. Piwo, rakija… Wejście do namiotu będzie mocno utrudnione. Dystans 293 km. Dzień 5 04.07.13 Dzisiaj kolejny luźniejszy dzień i dobrze, bo jeszcze lekko szumi w głowie. Plan zakłada zwiedzanie wodospadów Krka. Nie tylko ja odczuwam skutki wczorajszego wieczoru to też pozbieranie się nie idzie nam błyskawicznie. Mimo tego, że do wejścia do parku mamy rzut kamieniem, to nikomu się nie chce iść na piechotę. Dzisiaj nie jesteśmy świecącymi przykładem motocyklistami. Jedziemy bez kasków i w bardzo małej ilości ciuchów. Same wodospady, które tworzą się na rzece są dość interesujące, ale fakt, iż dwa dni wcześniej cały dzień zwiedzaliśmy jeziora Plitvickie trochę nas przyzwyczaił do podobnym widoków. Na plus jest to, że wydzielili miejsce, w którym śmiało można było się kąpać i zrobić świetne zdjęcia przy największym wodospadzie. Woda bardzo zimna, ale temperatura powietrza przekracza 30 stopni, wiec to raczej zaleta niż wada. Na kamping wróciliśmy około 16. Godzina jeszcze młoda także postanawiamy pojechać do oddalonego o niecałe 50 kilometrów Knina. Pablo przed wyjazdem wyczytał, że znajduje się tam twierdza. Przez całą drogę towarzyszą nam na horyzoncie ciężkie, burzowe chmury. Nawet w jednym momencie spadło na nas kilka kropli deszczu, ale na tym się skończyło. Chyba mieliśmy sporo szczęścia i wszystko przeszło bokiem. Im dalej w głąb lądu tym bardziej zmienia się obraz Chorwacji. W odróżnieniu od wybrzeża nie jest już tak kolorowo. Po drodze mijamy opuszczone i zrujnowane domy, a nie są to pojedyncze przypadki. Od razu po wjechaniu do Knina na sporym wzgórzu nad miastem widać ruiny zamku, tylko jak się tam dostać. Robimy rundkę po mieście i nie znajdujemy żadnych drogowskazów. Po konsultacji z tubylcami okazało się, że wąska, rozkopana, pokryta kamieniami i stroma droga to ta właściwa. Pierwszy jedzie GS, żeby sprawdzić jak wygląda sytuacja wyżej. Niestety auto zjeżdżające z naprzeciwka wymusiło na Damianie zatrzymanie się i już nie udało się ruszyć. Dobrze, że Ola z Patrycją były obok i pomogły opanować sytuacje. Drugi pojechał Forest, który nie wiedział, że Honda CBF to nie enduro. Może jak by wiedział to by się nie odważył, a tak z rozpędu poszedł na samą górę. My jednak zostawiamy nasze rumaki u podnóża i idziemy z sandała. 15 minut i jesteśmy przy bramie. Twierdza została zbudowana w XIII wieku. Sam Knin był w średniowieczu stolicą Królestwa Chorwacji, a fortyfikacja była jednym z głównych punktów oporu przeciw Turkom. Obejście murów dokoła, zajęło nam prawie godzinę, więc całość jest dość spora i musiała robić spore wrażenie za czasów swojej świetności. Godzina już robi się mocno popołudniowa, więc trzeba wracać. Robimy jeszcze zakupy w Lidlu i lecimy z powrotem. Na polu namiotowym Damian postawił rakije, jako, że z Patrycja mieli ku temu powód (pozdrawiania). Rano trzeba jechać, ale kto powiedział, że nie można opóźnić wyjazdu o godzinę czy też trzy. Dystans 110 km. Dzień 6 05.07.13 Skoro świt, czyli gdzieś koło 10 uderzamy na magistrale adriatycką i w dalszym ciągu kierujmy się na południe. Linia brzegowa cały czas bez zmian tak samo zachwyca. Temperatura jest wysoka, a Adriatyk kusi to też nie ujechaliśmy daleko i postanowiliśmy się wykąpać. W tym momencie zostałem uświadomiony o przyczepionych do kamieni „kolczownicach” (jeżowcach). Jak spojrzałem przez maskę na dno to wychodziłem z wody jak po polu minowym. Trzeba będzie zakupić buty do pływania. W dalsza drogę kolejny już raz jedziemy z solą w majtkach. Następny przystanek Trogir. Jest tam chyba jakiś zjazd milionerów i nie mam tu na myśli naszej grupy. Przy nabrzeżu cumują jachty za ciężkie pieniądze. Pozostaje strzelić kilka fotek i przejść się starówką. Miasto zaliczone i gonimy dalej. Po przejechaniu przez Omiś powoli rozglądamy się za noclegiem. Zbliżamy się do masywu Biokowo. Jego najwyższy szczyt to Święty Jerzy, na który obowiązkowo chcemy wjechać. Jest to jeden z głównych punktów naszej wyprawy. W Ruskamen zahaczamy o pole namiotowe. Właściciel nie mógł uwierzyć, że w Lozovac’u płaciliśmy po 6E. Po długich pertraktacjach prowadzonych przez Olę przystał na podobna cenę. Kolejny kamping, na którym zostaniemy na dwie noce. Dystans 129 km. Dzień 7 06.07.13 Dzisiaj spałem ze stoperami w uszach i wbrew pozorom nie było to spowodowane chrapiącym w namiocie obok Krzyśkiem. Nasze pole namiotowe to chyba jakieś miejsce spotkań wszystkich okolicznych cykad. Po śniadaniu, bez żadnych bagaży lecimy zdobyć górę Świętego Jerzego. Szczyt ten wznosi się na 1762 metry. Nasz atak zaczynamy od Makarskiej praktycznie z poziomu morza. Cały odcinek liczy sobie około 30 kilometrów w jedna stronę. Niestety wjazd jest płatny 20 ich pieniądza (kun), ale widoki rekompensują wszystko. Droga początkowo prowadzi wśród drzew, które bardzo szybko ustępują miejsca rzadkiej i niskiej roślinności rosnącej wśród skał. Odsłania to tym samym niesamowity widok na wybrzeże. Trasa kreci coraz wyżej i prowadzi miejscami przy prawie pionowych zboczach. Barierki ochronne występują sporadycznie i czasy swojej świetności maja już dawno za sobą. Nitka, nazwijmy to ambitnie asfaltu jest tak wąska, że z trudem mijamy się z puszkami. Na szczęście, co jakiś czas występują mijanki. Sprawia to, że całość jest jeszcze bardziej ekscytująca. Wjazd na samą górę, zajmuje nam około 50 minut. Forestowi trochę dłużej, bo gdzieś w połowie zatrzymał się w poszukiwaniu „słoneczników”. Na szczycie jest mały parking, z którego widać cały masyw górski Biokovo. Na wschód rozpościera się panorama na śródlądowa cześć Chorwacji. Na zachód na linie brzegową, miasteczka i liczne wyspy Adriatyku. Podobno przy idealnej pogodzie widać półwysep apeniński. Zdjęcia porobione, wiec można powoli zjeżdżać. Zaraz za pierwszym skalnym winklem, z naprzeciwka atakuje mnie osobówka. Ostro po hamulcach i udaje się zatrzymać Bandita parę centymetrów przed zderzakiem. Żeby było zabawniej parę centymetrów za moją tablica rejestracyjna ledwo udaje się zatrzymać Wieśkowi. Kolana zrobiły się trochę miękkie, ale przez to do końca będę trochę ostrożniej wychodził zza ślepych łuków. Plan na dalsza część dnia zakłada wylegiwanie się na plaży w Brela. Daleko nie mamy, a mimo to, po dojechaniu do wybrzeża łapie nas burza. Schronienie znajdujemy pod wiatą przylegająca do jakiegoś budynku. Deszcz szybko ustąpił i możemy ruszać, ale instynkt szperacza kazał Forestowi sprawdzić pobliskie zakamarki. Za winklem, odnalazł leżący samopas worek z ometkowanymi butami do pływania, japonkami i tak dalej. Ciekawe, jaki był powód, co tu dużo mówić wyrzucenia tego wszystkiego? Ja jednak kupię „akwalungi” (buty do pływania) przy plaży. Te w Brela uważa się, za jedne z ładniejszych nad Adriatykiem. Kilka godzin pływańska, plażingu i smażingu było nam potrzebne. Wieczorem jedziemy jeszcze do Omis sprawdzić jak wygląda miasto po zmroku, ale poza tłumem ludzi nic specjalnego się tam nie dzieje. Dystans 144 km. Dzień 8 07.07.13 Tej nocy oprócz cykad mocno dawał się we znaki wiatr, który wiał od morza z dużą siłą i postawił sobie za cel przetestowanie naszych namiotów. Kolejnym punktem naszej wyprawy jest Dubrownik, do którego mamy niecałe 200 kilometrów. Póki, co autostrady nas nie interesują. W dalszym ciągu gonimy nasze maszyny widokową magistrala adriatycką. Tym razem mniej się rozglądamy, a bardziej skupiamy się na jeździe. Ja, Marcin i Foresciak wyskoczyliśmy trochę do przodu. Dość dobra jakość asfaltu pozwala mocniej odkręcać manetkę. Niekończące się winkle bardzo często zaraz przy skarpie kończącej się w morzu i samochody, które przeskakujemy jedno po drugim utrzymują poziom adrenaliny na wysokim poziomie. Nie ma mowy o nudzie, a i zabawa jest przednia. Bardzo szybko docieramy na miejsce. Pole namiotowe znajdujemy w Kupari około pięciu kilometrów na południe od Dubrownika. Miejsce to skrywa pamiątkę z czasów jugosłowiańskiej wojny domowej- „zatokę umarłych hoteli”. Jest to, a w zasadzie był luksusowy kompleks zbudowany za ogromne pieniądze, na potrzeby najwyższych jugosłowiańskich oficjeli oraz ich rodzin. Swoją prywatna rezydencję miał tutaj nawet Josip Tito. W 1991 wszystko to zostało ostrzelane z morza przez siły serbskie. Splądrowane szkielety stoją tam do dnia dzisiejszego i niszczeją. Miejscowe legendy mówią o licznych niewypałach, ale tylko po to, żeby odstraszyć turystów od malowniczej zatoki. My nie należymy do grupy tych przestraszonych i idziemy na plażę. Nad horyzontem widać, szybko zbliżającą się burze, wiec nici z kąpieli. Schronienie znajdujemy właśnie u Josipa. Po dokładniejszych oględzinach od piwnic, aż po dach doszliśmy do wniosku, że miejscowi szabrownicy mogliby się jeszcze sporo nauczyć od polskich złomiarzy. Może, kiedyś znajdzie się jakiś inwestor, który pomoże zatoce odzyskać dawną świetność. Z drugiej strony w obecnym stanie panuje tam niesamowity klimat i czuć, że miejsce to ma duszę. Na kampingu czeka, na nas Wiesiek zaopatrzony w whisky. Plotka głosi, że jest to jakaś bliżej nieokreślona okazja. Mimo zakupionego piwka człowiek nie jest taki, żeby odmówił i tak oto nocne Polaków rozmowy trwają do późna. Dystans 206 km. Dzień 9 08.07.13 Na kampie w Kupari zostaniemy jeszcze jedna noc, to też przed nami bardzo luźny dzień. Od rana korzystamy z kąpieli morskich i słonecznych na tle zrujnowanych hoteli. Betonowe molo, które jest pozostałością z lat świetności kompleksu doskonale nadaje się do skakania. Przy końcu jest na tyle głęboko, że śmiało można atakować powierzchnie wody z „dyńki”. Nasza średnia wieku mocno przekracza naście, a bawimy się jak dzieci. Popołudniu chcemy podskoczyć do Dubrownika, wiec kończymy plażowanie. Na polu namiotowym okazuje się, że Wiesiu w myśl zasady, czym się strułeś tym się lecz, nie będzie nam towarzyszył. Miejsca parkingowe znajdujemy kilka metrów przed wejściem na starówkę. Za murami znajduje się gęsta zabudowa. Pomiędzy kamienicami, wąskimi uliczkami przechadzają się turyści. Niektóre są tak wąskie, że widać, co mieszkańcy oglądają w telewizji w swoich miniaturowych mieszkaniach. Nam chyba najbardziej podobają się przejścia przez mury warowne, za którymi na skałach znajdują się prowizoryczne sokopijalnie. Same przejścia są tak wąskie, że trzeba być na diecie, żeby się przecisnąć. Żeby dokładnie obejść cała starówkę, trzeba poświęcić cały dzien. My nie mamy tyle czasu. Słońce coraz bliżej Adriatyku i zanosi się na deszcz. Udając się w stronę wyjścia mijamy panią pirat, której towarzysza papugi. Za opłata na zasadzie, co łaska ludzie robią sobie z nimi zdjęcia. Jedna z papug stwierdziła, że nigdy takiego Foresta nie widziała i sama postanowiła zrobić sobie z nim pamiątkową fotkę. Niestety nie chciała zapłacić. W miejscu gdzie zostawiliśmy nasze rumaki zrobiło się trochę tłoczno, a na dodatek ktoś postawił puszkę na samym środku. Krzychu z lokalnym motocyklistą poprzestawiali kilka skuterów i udało się wyjechać. Na pole namiotowe wróciliśmy już po zmroku. Szybkie piwko na koniec udanego dnia i można iść spać. Dystans 21 km. Dzień 10 09.07.13 Dzisiaj opuścimy już Chorwacje i niestety też rozstajemy się, z Patrycją i Damianem, którzy powoli zmierzają w stronę domu. W stronę Czarnogóry nie pojedzie z nami również Wiesiek, który stwierdził, że dołączy do nas wieczorem. W lekko skurczonym składzie lecimy w dalszym ciągu wybrzeżem na Kotor, który położony jest nad malowniczą zatoką Kotorską. Zatrzymujemy się pod murami średniowiecznego miasta. Marcin średnio ma ochotę oglądać kolejną starówkę i zostaje w pobliżu motocykli. Przynajmniej możemy cały majdan zostawić na maszynach. Nasze zwiedzanie ograniczyło się mocno do przejścia kilku uliczek i z racji zbliżającej się pory obiadowej wylądowaliśmy w restauracji. Nie wiem czy to kwestia tego, że byłem głodny, centrum starego miasta Kotoru czy po prostu samej pizzy, ale zwykła margarita smakowała świetnie. Nad stolikami rozpylana jest mgiełka wody, co przy temperaturze grubo ponad 30 stopni jest zbawienne. Niestety czas nas trochę goni i musimy opuścić to kojące miejsce. Pablo pobił swój rekord w jeździe na rezerwie i sam się dziwi, że midnight star jeszcze odpalił. Jeszcze w samym Kotorze szukamy stacji benzynowej. Wszyscy zatankowani możemy jechać. Jednak nie wszyscy. Forestowi za Chiny nie chce się otworzyć wlew paliwa. Nie pomagają prośby, przekleństwa, krzyki i modlitwy. Skubany się uparł i się nie otworzy. Nie, bo nie. Pomógł dopiero argument w postaci klucza imbusowego. Teraz można jechać. W Budvie okazuje się, że Czarnogórskie asfalty nie zapewniają takiej przyczepności jak to było do tej pory. Trochę nas to zaskoczyło. Przy starcie ze świateł potrafi bardzo szybko pozamiatać tyłem, o czym przekonałem się osobiście. Krzyśkowi przy wyjeździe z ronda uciekł przód i mało nie skończyło się w zderzaku osobówki. U Pabla też nie obyło się bez sytuacji stresowej. Na szczęście udało się wszystko opanować. Do Albanii nie wjedziemy najkrótsza możliwa droga. Nadkładamy trochę kilometrów i kierujemy się na jezioro Szkoderskie. Wzdłuż zachodniego brzegu biegnie trasa widokowa, którą podobno grzechem było by ominąć. W miejscowości Virpazar odbijamy w prawo na Godinje i się zaczyna. Wąska nitka asfaltu kręci przez góry cały czas z widokiem na akwen. Bogata linia brzegowa z licznymi wysepkami i co jakiś czas małe wioski położone przy trasie zapierają dech. Trochę się tam czas zatrzymał. Po drugiej stronie jeziora widać masyw górski, a w jego tle miasto Shkoder. Trasa biegnie przez ponad 40 kilometrów i większość z nich to jedne z najlepszych kilometrów na naszej dotychczasowej trasie. Trzeba tylko pamiętać, że liczne zakręty na wąskiej drodze i urwiska sprawiają, że jest ona dość niebezpieczna. Jazdy nie ułatwiają również przebiegające nagle w poprzek drogi żółwie. W godzinach już popołudniowych udało nam się w końcu dotrzeć do Albanii. Pierwsze kilometry są małym szokiem. Przy drodze mnóstwo śmieci. Mijamy cos w rodzaju trajki złożonej gdzieś w szopie. Kierowca ma na oko 10 lat a jego dwójka pasażerów maksymalnie 8. Wszystko na głównej drodze. Oj Albania zapowiada się ciekawie. Drogą krajową SH1 lecimy w kierunku Tirany. Po kilkudziesięciu kilometrach mamy wrażenie, że ktoś wyznaczył nagrodę za nasze głowy. „Poszukiwani żywi lub martwi” z naciskiem na martwi. Tubylcy przepisy ruchu drogowego maja za nic. Wyprzedzają z prawej, lewej, na zakrętach, na wzniesieniach jednym słowem wszędzie. Nie ma miejsca, żeby się schować? Taki problem to nie problem- na pewno się cos znajdzie. Jakość dróg tez pozostawia wiele do życzenia. Pierwszy przykład z brzegu- wiadukty z reguły są dobre kilkanaście centymetrów wyżej niż jezdnia. Jadąc dziwna autostrada z ograniczeniem do 20km/h (o tym, że to autostrada dowiadujemy się ze znaku „koniec autostrady), rozglądamy się za miejscem na nocleg. Zrobiło się już ciemno i nie mamy zamiaru jechać dalej w takich warunkach. Miejscowi nakierowali nas na kamping, który okazał się być 4 gwiazdkowym hotelem, z kompleksem basenowym. Wszystkie pięknie, ale my nie tego szukamy. W Albanii jednak dużo rzeczy jest inne niż się wydaje i za obiektem znajduje się plac przeznaczony dla kampingów i namiotów. Chyba jesteśmy pierwszymi użytkownikami tego pola. Ciekawy jest sposób, w jaki nas policzyli. 9E za motocykl, bez względu na to czy się jedzie samemu czy z plecakiem. Liczba namiotów tez ich nie obchodzi. Do dyspozycji w cenie mamy basenem, wiec w sumie można powiedzieć, ze pławimy się w luksusach. Dystans 301 km. Dzień 11 10.07.13 Stado cykad, chrapiący Krzysiek czy nawet wiatr rozbijający się o konary drzew to wszystko kołysanka w porównaniu z Albańskim kogutem grasującym 5 metrów obok namiotu. Psychopatyczna bestia z rozregulowanym zegarem biologicznym niczym Freddy Krueger nie daje spać od 2 w nocy. Nie pomagają nawet stopery. Rano jakimś pocieszeniem jest duży basen, z którego chętnie korzystamy i który w znacznym stopniu pomaga się przebudzić. Na śniadanie zupka chińska „rosół z kury” wymieszana z gorącym kubkiem o smaku cebulowym. Kolo 10 motocykle są spakowane i możemy ruszać. Wczoraj na wieczór miał do nas dołączyć Wiesiek, ale napisał, że w Czarnogórze miał drobną kolizje z osobówka i po prowizorycznych naprawach kieruje się w stronę Polski. My gonimy nasze maszyny w stronę Tirany. Przez centrum stolicy nie będziemy przejeżdżać, ale przelotówka przez przedmieścia w stronę Durres też dostarcza dużych emocji. Wrażenia te same, co wczoraj- chyba chcą nas zabić. Wszystko spotęgowane niesamowicie nasilonym ruchem ulicznym. Bardzo podoba się nam używanie klaksonu zamiast kierunkowskazów. Albańscy kierowcy bardzo cenią sobie swoich znajomych- potrafią zatrzymać się na środku ruchliwej ulicy i wyjść z samochodu, aby wymienić uprzejmości. W nadmorskim Durres jest trochę luźniej, ale musimy odpalić nawigacje, bo oznaczenia pozostawiają wiele do życzenia. Tempo jest bardzo spacerowe i mamy dużo czasu, na podziwianie okolicy. Widać, że dzieli nas kilka kilometrów od ojczyzny. Zabudowa i kultura znacznie różni się od tej, która mamy, na co dzien. Albańczycy mieszkają w ciekawych domach. Odsłonięty parter bez ścian, tylko gołe żelbetowe słupy podtrzymujące strop. Na pierwszy rzut oka spełnia to funkcje garażu, salonu, piwnicy, spiżarni i pewnie jeszcze wiele innych. W podobny sposób budują na przykład duże salony meblowe czy warsztaty samochodowe. Myślę, że spostrzeżenie Foresta oddaje w pełni to, co widać dookoła- „Kraj wygląda jakby zaczęli budować go od podstaw i w pewnym momencie stwierdzili, że, po co mają budować dalej, przecież tyle wystarczy”. Nadeszła pora obiadowa. Zatrzymujemy się przy pizzeri. Ola, Foresciak, Marcin i Ja zamawiamy ichniejsze placki z ciasta francuskiego nadziewane jakimś farszem serowym. Niestety nazwy nie pamiętam, ale trzeba przyznać, że dość dobre i prawie za darmo. Krzychu i Pablo ulokowali się w restauracji dwa kroki obok. Tak się rozpędzili z zamawianiem, ze nie dali rady zjeść wszystkiego. Zupa, pokaźne szaszłyki, frytki, arbuz, kawa… w przeliczeniu na złotówki niecałe 30 złotych, a całość bardzo smaczna. Z pełnymi żołądkami lecimy dalej w stronę Vlore. Przed samym miastem kolejna stresująca sytuacja. Kierowca puszki zatrzymał się na prawym pasie jezdni, drugi tego nie ogarnął i zrobiło się małe zamieszanie. Krzychu i Pablo hamują prawie do zera. Ja z racji trochę większej prędkości mocniej niż zwykle zaciskam prawą klamkę i w tym momencie słyszę przerywany pisk opon. Foresciak mocno rozpędzony testuje ABS, zatrzymał się tuż obok mnie, centymetry od osobówki. Dobrze, że przed wyjazdem założył nowe kapcie. Żeby było zabawniej zaraz za Hondą Foresta stoi Marcin i kapie mu pot z czoła. Tym razem nie z powodu upału. Brakło mu niewiele i mielibyśmy motocyklową wersje gry w kręgle. Ciekawe czy na jedna lawetę zmieściłoby się 5 motocykli. Około 20 kilometrów za Vlore zgubiliśmy z oczu wybrzeże, a plan zakładał jeszcze dzisiaj kąpiel w Adriatyku. Wywijamy oberka i w Orikum bukujemy się małych domkach nad sama plażą. Słońce mocno jeszcze grzeje. Idziemy popływać, poleżeć i wchłonąć zasłużone piwko lub trzy. Terminy nas nie gonią, a miejsce jest naprawdę ładne, więc podejmujemy decyzje, ze cały następny dzień będziemy się obijać również w Orikum i nie wsiadamy na moto. Z Krzyskiem i Pablem idziemy się rozejrzeć po okolicy. Skuszeni obracającą się na ruszcie jagnięciną wstępujemy do lokalu. Piwko, jedzenie i na końcu rachunek wypisany ręcznie długopisem. 20000 ich pieniądza (20000 lek = 600zł). Coś drogo. Wyjaśniamy sprawę i dowiadujemy się, że „in Albania one zero is not a problem”. Do kwestii przecinków w cenach podchodzą tak samo jak do przepisów ruchu drogowego- z przymrużeniem oka. Po zakłopotanych minach można wywnioskować, ze nie mieli na celu oskubać nas z kasy. U nich po prostu tak jest, ale może jestem naiwny i chyba trochę chce być naiwny. Fajny kraj ta Albania. Dystans 206 km. Dzień 12 11.07.13 Mieliśmy dzisiaj trzymać się z daleka od motocykli. Do sklepu mamy ze 2 kilometry, wiec cały misterny plan poszedł… wiadomo gdzie. Ja i Marcin chcemy przejechać się na półwysep nieopodal zatoki. Z miejsca gdzie stacjonujemy wygląda zachęcająco. Rozdzielamy się pod sklepem i jedziemy ku przygodzie. Po wielu, wielu minutach jazdy, przejechaniu kilku lin cumowniczych udających progi zwalniające i jakiś 3 kilometrach docieramy do bramy. Cały cypel to Albańska baza wojskowa. Nasza wyprawa trwała krócej niż zakupy, bo pod sklepem dalej stoją nasi. Pozostaje zaopatrzyć się w towary pierwszej potrzeby i wracać na plażę. Wracając mijam niebieskiego fiata 126p, czyli poprostu Malucha. Chyba mignęła mi polska tablica rejestracyjna. Kierowany ciekawością zawracam, manetka do oporu i po paru chwilach okazuje się, że miałem racje. Dwóch gości z Poznania robi kaszlakiem trasę zbliżoną do naszej- naprawdę szacun i pozdrowienia. Kilka godzin leżakowania, piwakowania, itd. Emerytom wzięło się na żarty i do pustej puszki po piwie, którą opróżniłem zanim zasnąłem wlali słonej wody prosto z morza. Wstaje i widzę, że jednak wszystkiego nie wypiłem. Przechylam i …psikus. Trzeba przyznać, że dziadkom numer się udał. Żeby tradycji stało się za dość wypożyczamy tak samo jak w Bułgarii rok temu rower wodny. Stery nie działają i trochę tonie, ale zabawa jest pierwszorzędna. To już nasz ostatni dzień spędzony na plaży wiec wykorzystujemy go do samego końca. Dopiero jak słonce zaszło za horyzontem przenosimy się pod domki. Dystans 9 km. Dzień 13 12.07.13 Jak na nasze standardy starujemy praktycznie o świcie bo o 8. Lecimy droga SH8, która biegnie wybrzeżem i wspina się momentami nawet na kilkaset metrów nad poziom morza. Niebo jest bezchmurne, a co za tym idzie widoki niesamowite. Widziałem już sporo świetnych i przepięknych Bałkańskich dróg, i myślałem ze nic mnie już nie zaskoczy, ale trasa z Orikum do Sarande jest naprawdę wyjątkowa. Przez 100 kilometrów prawie same winkle pozwalające zapiać maksymalnie 3 bieg i ten sam dylemat, co zawsze- podziwiać czy oddać się jeździe. Ten dylemat trochę rozwiązują niespodzianki w postaci brakujących części asfaltu za zakrętami, wiec siłą rzeczy manetka jest obsługiwana delikatnie. Z Sarande kierujemy nasz konwój drogą SH99 w głąb lądu. Niedaleko miejscowości Krongji zahaczamy o Blue Eye, zwane przez miejscowych Syri Kalter. Jest to miejsce, w którym wypływa z głębi ziemi krystalicznie czysta woda i tworzy rzekę. Za czasów komunizmu całość była ogrodzona i niedostępna dla zwykłych śmiertelników. Teraz wystarczy zapłacić kilka ich pieniądza za wstęp i po problemie. Źródło utrzymuje stała temperaturę około 10 stopni. Zakazu kąpieli nie ma, a my nie po to jechaliśmy tysiące kilometrów, żeby chłodniejsza woda odstraszyła nas od wskoczenia w samo centrum niebieskiej otchłani. Sprawa jednak nie jest taka prosta. Już wejście po kostki sprawia ból, nie mówiąc o zanurzeniu innych wrażliwszych części ciała. Pierwszy w całości i z rozpędu zanurzył się Pablo, w jego ślady idzie Forest, a za nimi ja. Ciekawe czy też miałem taką sama głupią minę przypominającą mieszaninę ataku serca ze skurczem jelit. Po tej krótkiej, orzeźwiającej kąpieli, możemy gonić nasze rumaki dalej. Po 20 kilometrach jesteśmy w Kakavi, gdzie przekraczamy granice i tym oto sposobem jesteśmy w kraju najbardziej wysuniętym na południe podczas naszej wyprawy, czyli w Grecji. Naszym celem jest Kalambaka, gdzie znajdują się meteory. Nic innego po drodze nas nie interesuje, więc gonimy najkrótszą trasą. Spory jej kawałek prowadzi po autostradzie, która sama w sobie okazuje się być nie lada atrakcją. Tunele, które często maja po kilka kilometrów i oddzielone są od siebie tylko kilkusetmetrowymi odcinkami na powierzchni, robią wrażenie. Szczególnie na przybyszach z kraju gdzie jeden z najdłuższych to ten pod rondem katowickim. Około 30 kilometrów od celu znowu zaczynają się górskie serpentyny. Nasz punkt docelowy jest już w zasięgu wzroku, ale niestety na horyzoncie pojawiły się ciężkie, burzowe chmury. Jedziemy trochę szybciej, żeby uniknąć prysznica. Żeby było ciekawiej Forestowi pod koszulkę wpada osa i jak na osę przystało boleśnie żądli. Na szczęście z pierwsza pomocą przychodzi Ola. Na miejscu bukujemy się na pierwszym napotkanym kampingu. Cena 9E za głowę, jak na greckie warunki nie odstrasza. Rozkładamy namioty i w tym momencie zaczyna padać. Czekamy aż przestanie, bo przecież w jakieś piwo, chleb i piwo trzeba się zaopatrzyć. Do centrum podjeżdżamy na moto. Żeby zrobić konkretne zakupy trzeba odwiedzić chyba z 10 sklepów i każdym kupić jakiś pojedynczy produkt. O pieczywie nawet nie wspominam, bo jest chyba zakazane, a do tego ceny dużo wyższe niż w krajach, które odwiedziliśmy do tej pory. Wracamy na pole namiotowe delikatnie mówiąc niezadowoleni z asortymentu i ze zrobionych zapasów. Na wieczór jak zwykle nocne Polaków rozmowy trwają jeszcze jakiś czas. Dystans 330 km. Dzień 14 13.07.13 Po ogarnięciu bagaży i śniadaniu, ustawiam motocykl na skraju pola namiotowego w celu zrobienia zdjęcia Bandita na tle meteorów. Nie przygotowany do lekcji, nie wiedziałem, że da się dojechać praktycznie pod same monastyry asfaltową, równą drogą. Na szczęście nie jestem sam, więc już po chwili wspinamy się coraz wyżej. Tempo jest słabe, bo więcej czasu zajmuje nam robienie zdjęć niż sama jazda. Z góry wszystko wygląda dużo lepiej niż z perspektywy kampingu. Klasztory, które zostały wybudowane na pionowych ścianach piaskowca, często kilkaset metrów nad przepaścią budzą podziw. Potęguje to fakt, że odbyło się to parę wieków temu. Planując trasę myślałem, że będzie to jedynie punkt na mapie, od którego będziemy już z powrotem kierować się na północ. Po tej porannej objazdówce szczerze stwierdzam, że jednak warto raz w życiu tutaj przyjechać. Jeszcze kilka fotek i opuszczamy Kalambake. Grecja jako całość delikatnie mówiąc mało przypadła mi do gustu. Będąc jednak obiektywnym, musze przyznać, że słowo całość jest sporym nadużyciem, bo widziałem tylko fragment kraju, który podobno jest kolebką cywilizacji europejskiej. Do Macedonii, mamy niecałe 200 kilometrów. Podobnie jak wczoraj wybieramy najszybszą trasę, w znacznej części po autostradzie. Granice przekraczamy w miejscowości Medzhitlija. Na pierwszej napotkanej stacji tankujemy pod korek. W międzyczasie podjeżdża Zastawa 750 i ku naszemu zaskoczeniu uzupełnia LPG prosto do zbiornika wyglądającego jak beczka wyspawana przez pana Tadzia w szopie. W Bitoli wypłacamy z bankomatu gotówkę. Krzychowi zatrzęsła się ręka nad przyciskami i zamiast pieniędzy na drobne wydatki wypłaca pokaźną sumę, za którą mógłby żyć, co najmniej tydzień. Drogą M5 kierujemy się na Ohrid. Miasto to, leży nad jeziorem o tej samej nazwie, które jest najstarszym jeziorem w Europie i najgłębszym na półwyspie bałkańskim. Do celu dojeżdżamy późnym popołudniem. Teraz trzeba znaleźć jakieś miejsce do spania. Siłą rzeczy jedziemy w stronę wody. W samym centrum, na światłach między nasze motocykle slalomem wjeżdża starszy pan na rowerze i wysuwa się na czoło naszej grupy. Chyba pijany i chce się ścigać. Rowerzysta zagaduje jednak dość sprawnie po angielsku i okazuje się, że jest właścicielem pensjonatu. Krótka wymiana zdań i jedziemy zobaczyć, co ma do zaoferowania. Warunki są dobre, dwa kroki od centrum i tylko 500 ich pieniądza za głowę (jakieś 35zł), więc decyzja jest łatwa- zostajemy. Krzysiek, jako, że portfel mu ciąży od nadmiaru gotówki kupuje od gospodarza domowej roboty rakije. W trosce o nasze żołądki strzelamy po kielichu na odkażenie i idziemy coś zjeść. W restauracji Ja, Pablo i Krzychu zamawiamy Tavce gravce. Lokalna potrawa, która wygląda i smakuje jak postać stała fasolki po bretońsku zapieczonej w półmisku. Do tego oczywiście piwko. Bardzo smaczny zestaw obiadowy. Przy płaceniu rachunku okazuje się, że jest chyba jeszcze taniej niż w Albanii. Sama miejscowość jest mocno nastawiona na turystów. Do jeziora prowadzi długa ulica zastawiona gęsto licznymi straganami, restauracjami i kawiarniami, a w jej centralnej części scena. Akurat odbywa się tam pokaz tańca ludowego, a na scenie zespół pieśni i tańca „Kortowo” z Olsztyna. Można było się od razu tego domyślić, bo takie ładne dziewczyny to tylko w Polsce. Wracając na kwaterę odłączamy się z Forestem od reszty, żeby kupić piwo. Pierwszym problemem okazują się światła na skrzyżowaniu. Sekundnik coś odlicza, ale na pewno nie jest to czas pozostały do zmiany sygnału. Zauważamy, że każdy ma swoja metodę na pokonanie tej zagadki i chyba nawet miejscowi nie do końca wiedzą jak to ugryźć. My przechodzimy na czerwonym w ślad za dwójką policjantów. W sklepie jak to w sklepie wyciągamy z lodówki piwo i w tym momencie zaskakuje nas reakcja sprzedawcy. Wygląda na mocno przestraszonego i zirytowanego. Zabiera nam piwo, chowa do lodówki i zamyka ją na klucz, po czym wskazuje palcem na kartkę. Macedonia to kraj prohibicji i po 21 nie da się kupić żadnego napoju alkoholowego. Jest już dobrze po 22, a wracając mijamy otwarty zakład fryzjerski. Ciekawy to kraj, gdzie w nocy można podciąć grzywkę, a nie można kupić piwa, a może to nasz kraj jest ciekawy, bo po 22 można tylko i wyłącznie kupić piwo i zatankować samochód? Dystans 296 km. Dzień 15 14.07.13 Śniadanie zjemy w znanej nam już restauracji. Omlet z serem, kawa i frytki. Jeszcze wczoraj Forest nie miał problemu z zamówieniem frytek do hamburgera, ale na śniadanie nie jest to już takie łatwe. Trochę na migi, trochę po polsku, angielsku aż w końcu po kilku minutach kelner stwierdza łamaną angielszczyzna, że wie, o co mi chodzi. Jednak nie do końca się, zrozumielismy, bo przynosi mi oprócz omleta i kawy wczorajsze ziemniaki pokropione oliwą i zapieczone w piekarniku. Na deser jeszcze naleśniki i można się powoli zbierać. Całość 200 ich pieniądza, czyli niecałe 15 zł. W planie mamy kąpiel w jeziorze Ohrydzkim. Zamiast kierować się na plaże, tak jak to tłumaczą miejscowi, my wiemy lepiej i jedziemy w przeciwnym kierunku. Po trzeciej bezskutecznej próbie dojechania do linii brzegowej, jeździe po wertepach i wywrotce Pabla w koleinach rezygnujemy i gonimy w stronę Albanii. Lecimy wzdłuż jeziora Debar, które położone jest w dolinie. Zatrzymujemy się, żeby zrobić kilka zdjęć, niestety widoki psują leżące wszędzie śmieci i panujący smród. Zaraz obok nas znajduje się wysypisko. Na skraju urwiska ustawione są betonowe odboje po to, żeby można było prosto z ciężarówki na dziko i bezczelnie sypać odpady prosto w dół. Przekraczamy granice Macedońsko- Albańską i obieramy kierunek na Peshkopi, a następnie droga SH36 na Burrel. Trasa prowadzi między masywami górskimi. Na horyzoncie zebrały się burzowe chmury, robimy, więc przerwę pod wiaduktem i czekamy jak się rozwinie sytuacja. Pablo i Krzysiek stwierdzają, że przejdzie bokiem i jadą na przód. My czekamy jeszcze parę minut i dochodzimy do takich samych wniosków. Albania po raz kolejny zachwyca i zaskakuje. Momentami całkiem niezłej jakości asfalt przeplatany z całkowitym jego brakiem, liczne winkle usytuowane nad sporymi skarpami, a w dole bardzo często krzyże i kwiaty. Daje to trochę do myślenia, ale my jednak gonimy, żeby złapać naszą forpocztę. Siłą rzeczy musimy się jednak kilka razy zatrzymać, żeby strzelić kilka fotek. Ciężko w tym momencie po raz kolejny klasyfikować, wszystkie przejechane drogi, bo całe Bałkany są jedną wielką trasą widokową, ale ten odcinek zdecydowanie warto przejechać. Spotykamy się dopiero przy SH1 i w komplecie lecimy w stronę Czarnogóry, do której wjeżdżamy od wschodniej strony jeziora Szkoderskiego. W Tuzi zatrzymujemy się coś zjeść i zrobić zakupy. Trafiamy do ciekawego baru typu fast food, a nazywa się „DzEDONALD”. Zamawiamy po kebabie i jest to najdziwniejszy kebab, jaki w życiu jadłem. Bułka z małymi pulpetami, sałatą i sosem. Wszyscy jesteśmy tak głodni, że nie wybrzydzamy, ale w smaku też zbyt rewelacyjne to coś nie jest. Zaczyna zapadać zmrok i po przejechaniu przez Podgorice rozglądamy się za miejscówką na nocleg. Nie jest to jednak takie łatwe. Po 20 kilometrach zrobiło się całkiem ciemno i Pablo został gdzieś z tyłu. Zatrzymujemy nasz konwój, a nasza zguba nas dogania. Długo razem nie jedziemy, bo Forestowi włączyła się opcja sportowa- wystrzelił na przód i tyle go widzieliśmy. Nie będziemy się znowu szukać po ciemku, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Rano się zdzwonimy. Na stacji benzynowej dowiadujemy się, że, za Niksiczem jest jezioro Krupac, nad którym za 3 dni ma się odbyć zlot motocyklowy. Dojeżdżamy na miejsce i okazuje się, że będziemy pierwszymi gośćmi na tym spędzie. Są nawet wyznaczone taśmą miejsca na namioty, więc w ramach bezinteresownej pomocy przetestujemy jakość podłoża. Obóz rozbity, piwko otworzone… z oddali słychać dziwnie znajomy dźwięk, który się nasila. Na drodze widać motocyklistę z plecakiem. Przecieram oczy i nie wierzę. Forest z Olą. Wybiegam zza drzew, żeby ich zatrzymać. Z ich perspektywy, spod kasków musi to ciekawie wyglądać. Postać z lasu, która krzyczy i macha rękami jak idiota. W środku nocy można się nawet przestraszyć. Po chwili mnie rozpoznają, ale są równie zaskoczeni jak ja. Przecież zgubiliśmy się 30 kilometrów wcześniej i nie umawialiśmy w tym miejscu. Dystans 374 km. Dzień 16 15.07.13 Kolejna, z serii ciężkich nocy. Podłoże było tak nierówne i dziurawe jak drogi w Polsce na wiosnę, a całość skutecznie uzupełniały szyszki i kamienie. Jedyną osobą, która nie narzeka jest Krzysiek, który jest szczęśliwym posiadaczem pompowanego materaca. Nad jeziorem, nad którym biwakujemy jest plaża. Słonce od rana świeci mocno, woda bardzo czysta, to też nadrabiamy zaległości z dnia wczorajszego. Ruszamy dopiero koło godziny 12. Za cel główny obieramy sobie kanion rzeki Pivy, ale do wieczora musimy dotrzeć dużo dalej, bo, aż do Konijic w Bośni. Po 60 kilometrach jesteśmy w Pluzine, gdzie zaczyna się widokowy odcinek. Zanim jednak pojedziemy trzeba zjeść obiad. Znajdujemy mała restauracje nad woda i zgodnie zamawiamy pstrąga z frytkami. Czekamy prawie godzinę, ale warto, bo rybka przyrządzona jest po mistrzowsku i nie przesadzę jak powiem, że chyba najlepsza, jaką jadłem. Podejrzewam, że w momencie składania zamówienia jeszcze pływała w jeziorze Pivskim i z tego powodu tak długo czekaliśmy. Motocyklista najedzony to motocyklista zadowolony. Tym sposobem, możemy jechać dalej i oddać się podziwianiu. Droga prowadzi licznymi tunelami na żywca wykutymi w zboczu kanionu. Trzeba uważać, bo w środku jest ciemno, a kamienie w dalszym ciągu odrywają się od sklepienia. Trasa wspina się i opada, dostarczając świetnych wrażeń z jazdy jak i ukazując za każdym zakrętem, co raz to lepsze widoki. Na trasie znajduje się 220 metrowa tama, która przyprawia o zawroty głowy. Wszystko to przez 25 kilometrów, aż do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Po odprawie paszportowej, która jak zwykle w naszym przypadku odbywa się bez żadnych problemów gonimy nasze sprzęty drogą M18 w stronę stolicy, czyli Sarajewa. Stamtąd M17 na wspomniany wcześniej Konijic, do którego docieramy na wieczór. W okolicach miasta znajduje się 280 metrów pod ziemia tajny bunkier atomowy zbudowany na rozkaz Josipa Tito w latach 50, którego istnienie ujawniono dopiero w 2004 roku. Od kwietnia otwarty jest on dla zwiedzających z racji galerii sztuki, która jest tam wystawiona. To wszystko jutro, a dzisiaj jeszcze musimy znaleźć miejsce na nocleg. Po konsultacjach z miejscowymi jedziemy na oddalone o 20 minut drogi jezioro Boracko. Przejeżdżamy przez góry i jesteśmy na miejscu. Trzeba przyznać, że jezioro może nie za wielkie, ale okolica rozpieszcza swoimi widokami. Po drodze mijaliśmy liczne, czerwone tabliczki ostrzegające o minach, które są smutną pamiątką z czasów wojny. Z tego powodu nawet nie próbujemy rozbijać się na dziko, tylko jedziemy prosto na pole namiotowe. Kasują nas 20E za sześć osób i nie obchodzi ich nic więcej. Krzyśkowi w sakwie bardzo ciąży Rakija, którą wiezie z Macedonii. My jako dobrzy koledzy z poświęceniem pomagamy ją dopić do końca. Dystans 262 km. Dzień 17 16.07.13 Nie zawsze cena oznacza jakość. W tym przypadku niska opłata za pole namiotowe przekłada się na to jak wygląda jego zaplecze. Poranny prysznic, a w zasadzie kąpiel wezmę i nie tylko ja w jeziorze. Woda jak to górach jest zimna, ale przynajmniej nie trzeba pić kawy. Spakowani jedziemy szukać atomowego bunkra Tita. Trochę błądzenia po okolicznych terenach, które według znaków są gęsto zaminowane i w końcu znajdujemy obiekt wojskowy. Rozmowa z uzbrojonym w M16 żołnierzem nie napawa nas optymizmem. Spodziewaliśmy się, że za wstęp trzeba będzie zapłacić i byliśmy na przygotowani. Okazuje się jednak, że bunkier jest w dalszym ciągu użytkowany przez wojsko i wpuszczają tylko zorganizowane grupy, a bilety trzeba zakupić w biurze turystycznym, znajdującym się w centrum miasta. Jest jeszcze nadzieja, która gaśnie przed wejściem do biura. Mamy wtorek a otwarte jest w poniedziałki, środy i piątku. W zeszłym roku Robert stwierdził: „naszą wycieczkę cechuje zajebiste niezorganizowanie”. W tym roku, można powiedzieć to samo, ale do tej pory była to zaleta. Cóż, nie zawsze jest niedziela. Trochę zawiedzeni kierujemy się na północ powoli w stronę kraju nad Wisłą. Po drodze przejeżdżamy przez zakorkowane Sarajewo. Sarajewo to naprawdę Sarajewo. Jazda na żyletki między lusterkami i kiwający głową policjanci to to, co misie lubią najbardziej. Po przekroczeniu granicy z Chorwacja trzeba zrobić zakupy na wieczór. Pod sklepem ja i Pablo dochodzimy do wniosku, że skoro jesteśmy niedaleko granicy Węgierskiej to można przeskoczyć jutro prosto na Śląsk. (W tym miejscu nalezą się wielkie PRZEPROSINY dla Oli i Foresta, bo gdybyśmy stwierdzili to parę godzin wcześniej to pewnie pojechaliby jeszcze na dzień czy dwa nad Adriatyk.) Tej nocy rozbijemy się na dziko. Na mapie odnajduje zaraz obok Osieka jezioro Kopacko. Jest to jezioro widmo, bo nie znajdujemy tam ani grama wody, a zwiedziliśmy wszystkie okoliczne dróżki, ścieżki, rozpadające się drewniane mostki i inne dziury. Trzeba wymyślić cos innego. W nasze szeregi wkrada się drobna nerwówka pomieszana ze szczyptą ekscytacji. Uczucie, które towarzyszko nam prawie codziennie na wieczór w Rumunii. Całkiem po ciemku rozbijamy się na ściernisku, które wbrew pozorom jest całkiem wygodne. Po rozłożeniu namiotów siedzimy jeszcze trochę popijając napoje rożnego rodzaju. Wszystko to w ciuchach motocyklowych i kominiarkach, bo komarów jest tyle, ze zabijają się miedzy sobą w kolejce to wodopoju. Dystans 457 km. Dzień 18 17.07.13 Wstajemy z Pablem dość wcześnie i o 7 jesteśmy już gotowi do wyjazdu. Manetka do oporu i budzi się reszta. Żegnamy się i we dwójkę opuszczamy resztę ekipę. Miało być szybko i bez zbędnego zatrzymywania, a wychodzi jak zwykle. Po wjechaniu do kraju Madziarów godzinę czasu szukamy stacji benzynowej. Możemy mieć pretensje tylko do siebie, bo na samej granicy była jedna. Zatankowani pod korek z paliwem, które teoretycznie powinno wystarczyć na dojechanie, aż do Słowacje wyskakujemy na autostradę. Nasza prędkość przelotowa powoduje, że do Budapesztu docieramy w godzinę, a mieliśmy prawie 180 kilometrów do pokonania. Kiepski to biznes, bo trzeba znowu zatankować. Zaraz przy stacji znajduje się McDonald’s. Z tej radości myli mi się obwodnica wschodnia z zachodnią i w efekcie przejeżdżamy przez centrum stolicy, co prawda pięknej, ale w równym stopniu zakorkowanej. Dalej przejście w Sahach i wpadamy na Słowacje. Zvoleń, Banska Bystryca, Żylina i w Cieszynie wjeżdżamy do Polski. W Orzeszu rozdzielamy się z Pablem i ostatnie kilkanaście kilometrów pokonuje sam. Kolo 18 jestem w Tychach. Jeszcze tylko tankowanie do pełna, żeby wiedzieć ile dzielny Bandit przelał benzyny przez gaźniki i można powiedzieć, że dla mnie ta wyprawa się kończy. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Powoli w głowie trzeba układać trasę na przyszły rok. Bałkany po raz trzeci? Czemu nie… Dystans 693 km
  7. Krótki filmik, z wycieczki po Bałkanach. Opis w przygotowaniu, jak skończę to wrzucę, może komuś się będzie bardzo nudzić to przeczyta
  8. wpadaj pod fiata i z pod fiata się poleci razem jak cos to dzwonnic 606 879 470
  9. a reszta twoich ziomków co pisałeś tez jada wcześniej czy będą pod fiatem ?
  10. będę na fiacie 11:50 (Seba masz nr od Snowmana jak by był jakiś problem z trafieniem? Bo już Bena nie będziemy niepokoić)
  11. ok 11:50 pod fiatem jest ok, mam nadzieje ze więcej nas pojedzie jak 3 P.S. Ja tez turystycznie
  12. może czas ustalić jakieś konkrety ? Rozumie, że spotykamy się na parkingu fabryki Fiata, a o której ? i kto konkretnie się wybiera ?
  13. u mnie w pracy nie ma świat ale ten fakt i tak dużo zmienia- tylko jak my wypijemy to piwko jak na moto będziemy ? Znajomi maja dom w Smolicach może się tam jakoś motocykle później pochowa hehehe
  14. jak żaden wyjazd z roboty się nie urodzi (a raczej nie) to też jestem
  15. no ja tez dalej szukam Podobno na os W cos jest- postaram sie to sprawdzic
  16. Dudus

    Wyprawa do Rumunii

    Witam, podobną wycieczkę odbylismy w 6 maszyn na poczatku lipca 2012 Pod tym linkiem masz opis z całego zajścia http://forum.motocyklistow.pl/index.php?%2Ftopic%2F155627-wyprawa-rumunia-2012-relacja%2F a jak by Cię interesowały zdjęcia z wycieczki i filmiki, to zapraszam do polubienia mojego profilu na FB - tam wszystko to jest https://www.facebook.com/pages/MotoTrip-PL/410191102350419?ref=hl Pozdrawiam P.S. Gdybyś miał jakieś pytania to chętnie w miare możliwości służe pomocą.
  17. Ten bandit jakis podejrzany bo od kiedy to one maja 90 HP ? z tego co wiem to 600cm 03 78hp jest
  18. Krótki filmik z opisanej wczesniej wyprawy (transalpina i transfogaraska)
  19. Na te to tramwaj staje i nie przypominam sobie, żebysmy razem piwko pili. Teraz to mnie tak nastraszyłeś, że przez Lędziny już nie przejade Z tego co tu czytam, to kierowcy cięzarówek, to gwałciciele, degeneraci, nieumyte grubasy i ogolnie najgorsze szumowiny, które tworzą jedną wielki gang. W poniedziałek ide złożyć wypowiedzenie w firmie, bo to może być zarażliwe więc na wszeli wypadek zmienie zawód.
  20. "łapały ją za cycki" ? może jeszcze w nocy czarne msze robili i wypijali krew z dziewicy ? Przecież to co piszesz to jest naruszenie czyjejś nietykalności cielesnej i jest karane, także chyba troche przesadziłeś. Sam jak bym był świadkiem takiego zachowania wobec kobiety to bym zareagował, bez względu na to czy to kierowca, gornik czy może lekarz. Jak na lekarza to dość dziwnie sie wypowiadasz bo według stereotypów o jakich tu ciągle piszemy powinieneś być wykształcony, kulturalny itp a zwrot "sam bym strzelał do gości" świadczy zupełnie o czymś innym. Bez tirow padła by cała gospodarka? Transport to podstawa każdej pręznie działającej gospodarki, a podstawą transportu jest transport kołowy, czyli w większości tzw tiry. Na pewno na studiach medycznych były podstawy ekonomii na pierwszym roku. Jazda na zamek faktycznie idzie dużo szybciej, niestety w 99 % przypadkow z lewego pasa przed tych "gnojów jezdzacych tirami" wjezdzaja 2-3 osobowki bardzo często na siłe i wtedy to już jest troche popsuty zamek. Pozdro bo chyba troche offtop
  21. Nie wiem, jak jest na ziemowicie, ale skoro jest tak jak mowisz to nie zastanawiałeś się, może, że to wina kopalni jest a nie kierowców? Bo wystarczyło by zbudować jakiś sensowny parking dla oczekujących ciężarówek i ogolnie jakoś to zorganizować. Co do zalatwiania potrzeb to jest cos takiego jak stacje benzynowe. Co do zarobkow to nie wiem jakie masz informacje i kto jakie bajki opowiada, ale sa jednym slowem niewielkie. Co robimy w trasie? Bo jesli chodzi o tzw tirowki to zaowaz, ze w wiekszosci przypadkow stoja w takich miejscach, ze ciezarowym autem nie da sie zatrzymac, wiec o czyms to swiadczy. Widze w twoim profilu, ze zajmujesz sie mechanika i tez moge napisac kilka stereotypow typu, ze podmieniacie czesci, oszukujecie itd... ale z racji zawodu kilku mechanikow znam i wiem, ze wszystko zalezy od czlowieka i nie mozna uogulniac. Co do przepisow to nie wierze, ze dla ciebie kodeks drogowy to swietosc. Polecam wejsc do ciezarowki, pojezdzic kilka dni, a pozniej oceniac.
  22. Tu cie zaskocze, bo po pierwsze to na chwile obecną spotkać tzw tira ze sciagnietym kagancem jest bardzo ciężko, a po drugie jak ktoś by jezdził ciężarówką, która waży 40 ton 110-120 km/h to by ją "zajechał" w miesiąc, spalanie by miał ponad wszelkie normy nie mówiąć już o tachografach, które rejstruja prędkość. Także bladego pojęcia nie masz o czym piszesz. Co do dalszych wypowiedzi których nie będe cytował- to ja sam jezdze tirem i również jestem motocyklistą. Wrzucanie wszystkich do jednego worka bardzo śmieszy bo to tak jak bym powiedział, że wszyscy motocykliści to dawcy, którzy jezdzą między autami z prędkościami ponad 200km/h, a wszyscy wiemy, że wcale tak nie jest. Jezdze rówznież na kopalni i nie widziałem jeszcze zadnego mojego kolegi "srającego" gdzieś w krzakach i komuś pod oknami. Owszem kilka razy widziałem miejscowych meneli, którzy tak robili.
  23. ciekawi mnie tylko fakt, że jechali po 110-120km/h bo to jest niemozliwe, ciezarowki odcina przy 90 ale to drobny szczegol, ktory nie zmienia faktu tego co zrobił ten kierowca.
  24. ZA WSZELKIE BŁĘDY ORTOGRAFICZNE I STYLISTYCZNE Z GÓRY PRZEPRASZAM, ALE PISARZ ZE MNIE SREDNI. Sześć wspaniałych osób, sześć wspaniałych maszyn, pięć niegroźnych przewrotek, dwa złamane lusterka, jeden złamany kierunkowskaz, dwie przebite gumy, pięć tysięcy przejechanych kilometrów, dziesiątki litrów przepalonej benzyny, mnóstwo przygód, i miliony wspomnień... Dzień 1 29.06.12 Tak jak było wcześniej ustalone naszym punktem wypadowym są Tychy. Dziwnym zbiegiem okoliczności w owym mieście mieszkam ja (Suzuki GSF 600n), więc siłą rzeczy mam najbliżej. Po południu pierwszy dociera Foresst z Torunia na swojej Hondzie CBF600, zaraz po nim przyjeżdżają Pablo i Krzysiek z Rybnika odpowiednio Yamaha XVS 1300T i Honda Shadow VT750. Szybko przerzucamy bagaże do mieszkania, motocykle na parking strzeżony i po chwili namysłu, a w zasadzie to bez namysłu idziemy na piwo do zaprzyjaźnionej pobliskiej pijalni- tak zwanego Olka. Po jakimś czasie melduje się prosto ze stolicy Mici (Yamaha fz6). Do pełnego składu brakuje nam tylko Roberta von Berlin. Kilka piwek później po małej integracji zbieramy się spać. W tym momencie dzwoni koleżanka, że jakiś motocyklista szuka mnie na osiedlu. Kilkunastominutowe poszukiwania, kilka kółek po blokowisku i jest ostatni członek załogi na Virażce. Mamy komplet ! Dzień 2 30.06.12 Plan na dzisiaj zakłada dojazd do Tokaju. Z samego rana odbiór motocykli z parkingu, ostatnie domowe śniadanie i szybkie pakowanie, które okazuje się wcale nie takie szybkie. Dopiero koło 10 z pełnymi bakami opuszczamy Tychy. Przez Oświęcim kierujemy nasz konwój w kierunku Żywca, niedaleko którego zwiedzamy opuszczony na początku lat 90 luksusowy ośrodek wypoczynkowy w Kozubniku. To co zastajemy na miejscu robi niesamowite wrażenie. Położone malowniczo szkielety budynków hotelowych i pomieszczenia rozszabrowane ze wszystkiego co dało się wynieść. Aż głowa boli jak można było do takiego stanu doprowadzić. Kilka fotek i pędzimy dalej na Zwardoń. Ostatnie tankowanie za złotówki i wio na Żyline. Dalej Martin i autostradą u podnóża Tatr na Poprad. W okolicy miejscowości Spisska Nova Ves chcemy zwiedzić zamek spiski, którego odnalezienie okazuje się nie takie łatwe. Po dobrej godzinie krążenia po okolicznych wioskach i szutrach w końcu jest- zaraz przy autostradzie. Niestety jeśli chodzi o dokładniejsze zwiedzanie twierdzy to obchodzimy się smakiem. Jest już godzina 18 i „kustosz” pozamykał wszystko na klucz- może innym razem. Do Tokaju też już nie dotrzemy. Jest decyzja, że kierujemy się na Koszyce i powoli szukamy jakiegoś noclegu. W Jaklovcach dowiadujemy się, że mniej więcej za 10 km jest kamping nad wodą, no i faktycznie jest… kawałek polany gdzie można się rozbić na dziko. Nic nam więcej w tym momencie nie potrzeba, parkujemy rumaki, wyciągamy zasłużone piwka i na końcu prawie wszyscy po omacku rozbijamy namioty- prawie bo Robert preferuje spanie pod gołym niebem. Dystans dnia to 431 km. Dzień 3 01.07.12 Po nie do końca przespanej nocy spowodowanej imprezującą na tym samym „kampingu” miejscową młodzieżą, schodzimy nad wodę się umyć i trochę popływać z rana. Składamy namioty mokre od porannej rosy, bagaże na motocykle i lecimy w stronę Węgier. Przed Miskolcem miejscowa policja pokazuję Miciemu ruchem dłoni, że jednak 180 km/h to trochę za szybko, ale nie zatrzymują go. Dojeżdżamy do Tokaju, który w niedziele wygląda jak wymarła wioska. Pamiątkowa fotka przy znaku z nazwą miejscowości musi być zrobiona. Krótka przerwa na stacji benzynowej i jazda dalej. Po południu przekraczamy kolejną już dzisiejszego dnia granice i tym oto sposobem jesteśmy w kraju docelowym naszej wyprawy. Witaj Rumunio !!! Jakość dróg trochę spadła w porównaniu z Madziarami, ale nie ma tragedii. Gonimy nasze rumaki drogą 1F w stronę Zalau, za którym pozytywnie zaskakuje nas szeroka nitka asfaltu z mnóstwem winkli. Z racji popołudniowej pory i weekendu ruch jest niewielki więc można trochę mocniej odkręcić manetki. Dojeżdżamy do Huedin, uzupełniamy zapasy piwka na wieczór, jakiś prowiant i decyzja- jedziemy na Belis. Z mapy wynika ze jest tam jezioro i pewnie będzie gdzie rozłożyć namioty. Słonce jest już nisko nad horyzontem, a na dodatek gdzieś gubi się Krzysiek, ale po małych poszukiwaniach dołącza do ekipy. Do Belis dojeżdżamy już całkiem po ciemku, a o miejsce na rozbicie obozu i jakieś dojście do wody ciężko. Na szczęście odnajduje nas właściciel miejscowego pensjonatu. Cena jest rozsądna- 25 „ich pieniądza” (lei), warunki dość dobre, a i gospodyni bardzo ładna. Zostajemy poczęstowani miejscową Palinką (bimber) i jakąś owocówką też dość mocną. Po degustacji Robert postanawia zrobić mix obu trunków. Widać było później, ze wyszedł mu alkohol, który mocno szumiał w głowie. Powodował również łamanie się desek w ubikacji i zasypianie na balkonie w pozycji siedzącej . Dystans dnia to 476 km. Dzień 4 02.07.12 Plan na dzisiaj zakłada dojazd pod Transalpine. Z pensjonatu wyruszamy koło 9 i kierujemy się przez Albac na Alba lulie (droga 1R). Droga fajnie kręci przez góry. Asfalt jest słabej jakości, ale dobrze że w ogóle jest, bo po paru kilometrach znika i zostają tylko szutry. Zatrzymujemy miejscową, klasyczną Dacie, żeby się upewnić, że jesteśmy na dobrej drodze. Owszem jesteśmy. Pan wytłumaczył nam trasę, a córka miłego pana znająca 5 zdań w języku angielskim oznajmiła, że szutrów zostało około 100 kilometrów. Trudno trzeba jechać dalej. Czysty folklor. Wioski wyglądające jak by były z innej epoki, konie puszczone samopas i stojące uparcie na środku, krowy również samopas przy poboczach. Jest pięknie. Po około 30 kilometrach wbrew wcześniejszym zapowiedziom wraca droga pokryta masą bitumiczną. Słońce wskazuje już, że dochodzi południe i trzeba w końcu zjeść śniadanie. W jednej z mijanych wiosek Pablo załatwia nam za drobną opłatą śniadanie u miejscowych dziewczyn koszących trawę na łące. W uczcie nie uczestniczy Robert, bo nie zauważa, ze się zatrzymaliśmy. Dostajemy spory kawał koziego sera, świeży bochenek chleba, dwa litry mleka, pomidory, ogórki, masło domowej roboty i jakąś kiełbasę podobno z konia. Całość konsumujemy na owej łące w cieniu drzewa- smakuje niesamowicie. Starszej pani, która siedzi obok nie spodobały się czaski na saszetce Krzyska i rzuciła na niego rumuńską klątwę. Wyglądało to całkiem poważnie, ale tym bardziej śmiesznie. Zapłaciliśmy za jedzenie, pożegnalne fotki i wio. Alba lulia, później przez Sebes i jesteśmy już u podstawy Transalpiny. Pora szukać miejsca na nocleg. Zbyt dużo ciekawych miejsc, żeby się rozbić na dziko nie ma. W miejscowości Sugag przez krzaki Foresst zjeżdża na mała polankę przy rzece i stwierdza, że „może być”. Krzysiek i Robert zostają z nim a Ja, Pablo i Mici postanawiamy zbadać sytuacje w oddalonym o kilkaset metrów pensjonacie. Cena nie odstrasza, więc zostajemy. Szybka kolacja i idziemy do naszych biwakowiczów wypić wieczorne obowiązkowe piwko. Dystans dnia to 247 km. Dzień 5 03.07.12 Od początku naszej wyprawy towarzyszą nam spore upały i nie inaczej jest dzisiaj. Miedzy innymi tez z tego powodu cieszymy się na Transalpine. W wysokich górach temperatura będzie zapewne niższa. Startujemy koło 9 i po kilkunastu kilometrach docieramy do całkiem sporej zapory, ale większą sensacje budzi starszy przygarbiony Pan, który wybiera się na Alpine swoim małym skuterem. Niestety nie doszliśmy do porozumienia czy to było 50 cc czy może 125cc ale szacunek i tak się należy. Kilka fotek i ruszamy dalej. Piękne widoki, fajne winkielki i tym oto sposobem docieramy do połowy drogi 67C. W tym miejscu jesteśmy o krok od popełnienia GIGANTYCZNEGO błędu !!. Przed nami stoi rumuński znak, z którego na pierwszy rzut oka wynika, że dalszy odcinek trasy jest w budowie i ogólnie jest nieprzejezdny. Pytanie- odbijamy na Brezoi czy jedziemy dalej. Na szczęście z poradą przychodzi miejscowy kierowca puszki i jednak wio dalej. Droga zaczyna ostro piąć się do góry lepkim, nowym asfaltem. Kończy się linia drzew i zaczynają się rozpościerać niesamowite widoki. W życiu nie jechałem lepszą drogą, a cały czas robi się coraz ciekawiej. Przy drodze spotykamy miejscowe osły, które w zamian za pamiątkowe zdjęcie wyjadają mi z bagażu papier toaletowy, a Foresstowi cały chleb, mimo, że zamierzał podzielić się tylko jedną kromką J. Na samej górze czeka na nas już od dobrych paru minut Mici, który tak się wczuł w zamykanie opony, iż nie zauważa, że przestrzelenie któregoś łuku z pewnością skończy się kilkusetmetrową wycieczką na skróty w dół. Jako dobrzy koledzy uświadamiamy go w tym. Na pobliskiej polanie z kilkoma straganami robimy małą przerwę. Kilka zdjęć w przyjemnym chłodzie na tle przepięknych karpackich szczytów. Robert testuje miejscowe mięso mielone z grilla, które o dziwo nazywa się… Mici i kosztuje 2,5 „ich pieniądza”. Bardzo, bardzo nie poleca. Dobrze, że chociaż tanie było. Ruszamy dalej i po chwili mijamy na wysokości 2100 m. n. p. m. maszyny kładące drugą warstwę asfaltu i ciężarówki załadowane masą. Pewnie o tym mówił wcześniej napotkany znak. Trasa zaczyna prowadzić w dół i powoli żegnamy się z najbardziej spektakularna częścią Transalpiny. W związku z tym, że jutro chcemy zaatakować Transfogaraską od strony północnej, nasz plan na resztę dnia jest dość napięty. Gonimy w kierunku Ramnicu Valcea a następnie DK7 na Sibiu. Droga ta biegnie w pięknym wąwozie cały czas wzdłuż rzeki. Całość psuje niesamowite natężenie ruchu. Ogromna liczba ciężarówek, które przeskakujemy jedną po drugiej wydaje się nie kończyć. Rzut oka na mapę i w pobliżu Avrig znajdujemy wodę. Na żywo okazuje się, że jest to zbiornik retencyjny, ale wypływa z niego rzeka, jest mała polanka, krzaki dookoła- nic lepszego nie znajdziemy, a dodatkowym sukcesem jest to, że jeszcze nie jest ciemno. Mici, Foresst i Robert, jada do sklepu po jakąś kiełbasę, na planowane ognisko i wieczorne, tradycyjne, obowiązkowe piwko. Dystans dnia to 357 km. Dzień 6 04.07.12 Kolejny dzień i kolejna wyczekiwana z ciarkami na plecach trasa przez Karpaty. Szosa Transfogaraska (7C) zbudowana na początku lat 70 na życzenie Nicolae Ceauşescu. Na śniadanie gotujemy kiełbasę, która została z wczorajszego ogniska, dopijamy kefiry i co kto tam ma. Wszystko obserwuje z pewnego dystansu pies, który obozuje z nami od wczorajszego wieczoru. „Ciapek” zapamięta polskich turystów jeszcze bardzo długo. Chyba pierwszy raz w życiu jadł mięso. Dużo nie brakło i zaczął by dziękować w naszym ojczystym języku. Bagaże spakowane na maszyny i można ruszać. Po 15 kilometrach dojeżdżamy do drogi 7C. Pamiątkowe ujęcia kadru przy znaku i … motocykl Miciego leży w rowie. Jakimś cudem przeważył się na stopce. Zdarza się, wyciągamy fazera na równą nawierzchnie i szybko oceniamy straty. Na całe szczęście tylko urwane prawe lusterko- można bez niego jechać wiec wio. Podobnie jak dnia poprzedniego droga ładnie kręci i wspina się coraz wyżej. Na trasie występuje bardzo dużo miejsc osłoniętych przed spadającymi kamieniami. Po jakiś 20 kilometrach kończą się drzewa i zaczyna się moim zdaniem najlepszy odcinek. Jak to określił Jeremy Clarkson „Wygląda to jak każdy wspaniały zakręt, z każdego wspaniałego toru wyścigowego na świecie zszyte razem, żeby stworzyć jedna szara wstęgę motoryzacyjnej perfekcji”. Wydaje mi się że oddaje to całe sedno fogaraskiej. Dojeżdżamy tymi wijącymi się nitkami asfaltu do samego szczytu. Po drodze spotykamy dwóch motocyklistów z Rybnika. Okazuje się, że mieszkają oni po sąsiedzku z Pablem- ale ten świat mały. Na górze jest piękny staw- takie ich Morskie oko, schronisko (?) i kilka straganów. Zostawiamy rumaki przy drodze, a jako ze dzisiaj czas nas nie goni idziemy pozwiedzać. Krzysiek zafascynowany jedzie dalej przez tunel i znika. Na bazarku nic ciekawego- tym razem ja nie polecam pieczonego na grillu, w folii aluminiowej sera w kukurydzy za 10 „ich pieniądza”. Następny kierunek to staw z którego mały Rumun łowi na magnes drobne pieniądze wrzucane przez ludzi. Dość dochodowe zajecie. Jeszcze małe zjeżdżanie na klapie od śmietnika po zalęgającym śniegu i możemy ruszać dalej. We wspomnianym tunelu, który jest dość długi i wilgotny temperatura oscylowała dość blisko zera, ale to miła odmiana. Po drugiej stronie równie piękna droga prowadzi nas w dół. Dojeżdżamy do zbiornika wodnego i próbujemy się w nim wykąpać, ale niestety woda przy brzegu jest bardzo zamulona od piasku i trzeba sobie to odpuścić. Kilka winkli dalej spotykamy Krzyśka, który spał w zatoczce. Niestety Pablo zauważa, że u Foressta brakuje powietrza w tylnym kole- jest i gwoźdź. Na całe szczęście mamy zestaw naprawczy. W międzyczasie dołączają do nas bikerzy z Warszawy. Szybka pogawędka, wymiana numerów tak na wszelki wypadek i dalej w drogę. Za „rzut kamieniem” znowu postój nad zaporą. Jest to kolejna już tama, ale zdecydowanie robi największe wrażenie. Nie dużo dalej kolejna pauza ponieważ dotarliśmy do zamku Poenari, który w XV wieku zamieszkiwany był przez Włada Palownika, który posłużył za pierwowzór literackiej postaci Drakuli. Do twierdzy prowadzi 1480 schodów, a do zamknięcia pozostało 20 minut- na sto procent nie zdążymy, a szkoda wchodzić tyle nadaremnie. Po krótkiej, a nawet długiej dyskusji decydujemy przenocować gdzieś w pobliżu i z samego rana zdobyć zamek. Ktoś z nas odnajduje na mapie pobliski, duży zbiornik wodny. Po około 20 kilometrach pobliski zbiornik okazuje się nie taki pobliski . Jako, że i tak rano mamy jeść śniadanie u Włada, Ja i Mici zawracamy znaleźć jakieś miejsce do spania w pobliżu ruin Poenari, a reszta jedzie dalej na poszukiwania „wielkiej wody”. Sześciu chłopa nigdy się nie dogodzi, więc po prostu spotkamy się rano. Nam udaje się wynająć pensjonat za rozsądne pieniądze, a jak się później okazało reszta ekipy dotarła do wybetonowanego zbiornika retencyjnego bez szans na biwak. Shadowka Krzyska pozazdrościła Fazerowi i przewróciła się na luźnym szutrze razem z właścicielem. Na szczęście bilans zniszczeń jest identyczny jak rano- wyłamane lusterko, które szybko udało się naprawić. Skończyło się na powrocie całej czwórki nad pole namiotowe Dracul pod samą twierdzą, ale przynajmniej jest o czym opowiadać. Dystans dnia to 165 km. Dzień 7 05.07.12 Tak jak ustaliliśmy poprzedniego dnia, z rana spotykamy się niedaleko zamku. Motocykle zostawiamy na polu namiotowym i ubrani w krótkie spodenki ruszamy. 1480 schodów to dla większości nie lada wyzwanie. Po około 40 minutach mocno zmęczeni docieramy na szczyt. Swoją drogą nie dziwie się, że gość nabił tyle tysięcy ludzi na pale. Jak bym miał z takiej góry codziennie po bułki chodzić, to też był bym zawsze wkurzony. Wstęp do Włada kosztuje 5 „ich pieniądza”, a przed wejściem jest ustawionych kilka gadżetów jak na przykład ludzie nabici na wspomniane pale. W środku nie ma za bardzo czego oglądać. Ruiny nie są za duże. Takie większe M4 bez dachu z pięknym widokiem z okna, ale warto to zobaczyć. Fotki porobione, można schodzić na dół, co idzie o wiele lepiej jak w drugą stronę. W planach mamy dotrzeć dzisiaj nad morze czarne w okolice Konstanty, więc trzeba ruszać. W miejscowości Curtea de Arges. Zatrzymujemy się na tankowanie. Foresst w „zakładzie wulkanizacyjnym” sprawdza ciśnienie w tylnym kole i okazuje się, że łatka którą wczoraj założyliśmy delikatnie przepuszcza. Na szczęście lekko trącący alkoholem, ale bardzo miły Pan wulkanizator naprawia nasz błąd. W tym samym czasie również Miciemu zebrało się na naprawianie lusterka w warsztacie obok i się zaczęło. Przez godzinę czasu trzech mechaników szlifowało, mierzyło suwmiarkami, wycinało podkładki i w szerokim znaczeniu tego słowa kombinowało jak by to zrobić, żeby było dobrze. W pewnej chwili nawet zaczęli odkręcać całą czachę w fz6, na co jednak nie zgodził się właściciel sprzętu. A wszystko to popijając piwko- istne cuda. Mici próbując coś doradzić usłyszał po rumuński cos w stylu „nie wtrącaj się do naszej roboty, my wiemy jak to ma być- BĘDZIE PAN ZADOWOLOONNYYY !!” Jak już zamontowali lusterko na swoje miejsce to i tak nie dało się go dobrze ustawić, ale liczy się sztuka. Cały ten spektakl wyniósł 30 „ich pieniądza” czyli niewiele. Możemy Gonic dalej. Przed Pitesti Wpadamy na tutejszą autostradę i kierujemy się oczywiście cały czas zgodnie z ograniczeniem prędkości w stronę Bukaresztu. Po 100 kilometrach wjeżdżamy do zakorkowanej stolicy w prawie 40 stopniowym upale- sama słodycz. Przy takiej pogodzie w pełnym ubraniu trzeba bardzo uważać, żeby się nie odwodnić, więc na stacji oprócz rumaków poimy bardzo intensywnie również siebie. W ścisłym centrum udaje nam się odnaleźć People's Palace (pałac ludu), który był kolejną chorą wizją dyktatora. Budynek robi niesamowite wrażenie. Podobno jest to najcięższy budynek na świecie- do jego budowy wykorzystano milion metrów sześciennych marmuru. Obecnie znajduje się tam siedziba parlamentu. Robimy fotki i jedziemy dalej. Trochę błądzenia po miejscowych uliczkach i dzięki pomocy uprzejmego kierowcy, który nas wyprowadził z centrum docieramy z powrotem na dwupasmówkę. Wbrew temu co mówi mapa A2 kończy się 40 kilometrów przed Konstancą zaraz po przejechaniu przez Dunaj. Zaraz z mostem Pabla i Foressta zatrzymuje Policja, ale widząc kamerkę przymocowaną do jego kasku karzą jechać dalej- ciekawe czego chcieli? Przy zjeździe z autostrady wstępujemy do przydrożnego baru. Pablo stwierdza, że jak jest dużo ciężarówek to na pewno jest smacznie i tanio, ale okazuje się że w Rumuni w ogóle nie słyszeli o takiej teorii. Jedzenie jest drogie, zimne i smakuje co najwyżej bardzo, bardzo przeciętnie. Nad morze czarne docieramy już wieczorem. Przez samą Konstancę tylko przejeżdżamy. Miejsca noclegowego szukamy w pobliskich miejscowościach. W Eforie Sud, udaje się znaleźć pole namiotowe. Rozbijamy namioty już w całkowitej ciemności. Szybki prysznic w wątpliwej jakości sanitariacie i z piwkiem w ręku idziemy pozwiedzać okolice. Na pobliskiej małej pseudo promenadzie, życie zamiera już przed północą. Mimo później pory wciąż jest bardzo gorąco, więc w trosce o zdrowie kupujemy większą ilość napojów mocno chłodzących i wracamy na kamping, gdzie kontynuujemy nawadnianie organizmów . Dystans dnia to 444 km. Dzień 8 06.07.12 Z racji tego, że jeszcze nie zdecydowaliśmy co robimy dalej, nikomu się nie spieszy ze wstawaniem, lecz szybko wschodzące i dokuczające słonce wygania nas z namiotów. W pobliskim sklepie ja, Mici i Pablo kupujemy kilka rzeczy na śniadanie. Przy okazji ciekawostka a mianowicie w Rumunii nie da się kupić pół arbuza- owszem pani w sklepie pokroi go na kilka części, ale i tak zapakuje i policzy za cały. Po zbadaniu plaży wracamy na pole namiotowe i stwierdzamy, że jednak jedziemy dalej na Bułgarie. Rumuńskie morze czarne nas nie urzekło. Pewnie trafiliśmy do złej miejscowości. Pakowanie namiotu w blisko 40 stopniowym upale sprawia wiele wysiłku. Nie wyobrażamy sobie dalszej jazdy w pełnym ubraniu, w związku z tym większość z nas rezygnuje z ochronnej garderoby do tego stopnia, że na przykład Krzysiek jedzie w gatkach do spania i orzeszku na głowie- wygląda bardzo profesjonalnie . Startujemy koło 15 i w planie mamy dotarcie w okolice Złotych Piasków. Po około 50 kilometrach od przekroczenia granicy docieramy do przylądka Kaliakra, który jest praktycznie przy naszej trasie, więc idziemy pozwiedzać. Czerwone klify otaczające cypel tworzą wyjątkowe widoki. Ci odważniejsi porobili sobie bardzo fajne fotki. Czas ucieka trzeba jechać dalej. Foresst kierowany potrzebą… zwiedzenia pobliskich upraw słoneczników odbija z głównej drogi. My jedziemy- poczekamy na niego dalej. Zatrzymujemy się przypadkiem przy bułgarskiej wersji myjni bezdotykowej, a jako ze nasze maszyny, które spisują się bardzo dzielnie, lekko się przykurzyły, to należy im się mały prysznic. Obsługa jest bardzo miła i pożycza nam za symboliczną opłatą karchera. Motocykle się błyszcza, a Foressta dalej nie ma. Jak zwykle szybkie poszukiwania i ruszamy dalej w komplecie. Po dotarciu do Złotych Piasków rozglądamy się za jakimś miejscem noclegowym. O rozbiciu się na dziko raczej nie ma mowy, a po objechaniu pól namiotowych okazuje się, że są średnich standardów i do tego dość drogie. O hotelach nie wspominam. Napotkani Polacy polecają nam pensjonat „czajka” jak się okazuje, wcale nie chodziło o pensjonat tylko o sąsiednią miejscowość Chayka. Aby się tam dostać, przejeżdżamy przez zamkniętą na wskutek osuwiska drogę. Żeby ominąć barierki nasze rumaki muszą pokonać liczne krawężniki. Miejscowy który nam powiedział, że tamtędy da się przejechać największy ubaw musiał mieć jak przenosiliśmy 300 kilogramowego crusiera Pabla miedzy chodnikiem, a barierkami. Niedaleko był objazd o którym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, ale objazdy są dla dziewczyn. Sześć motocykli w jednym stadzie sprawia spore zainteresowanie. Nagle okazuje się, że jest tam bardzo dużo turystów z Polski. Człowiek chciał by już wziąć szybki prysznic i iść „pozwiedzać” miasto , ale niestety w dalszym ciągu nie mamy gdzie spać. Na szczęście Foresciak po szybkiej objazdówce znajduje pensjonat w odpowiedniej cenie (100 lewa za 6 osób/doba) i dość dobrych warunkach. Do dyspozycji mamy 3 pokoje dwuosobowe połączone sporym tarasem. Po ogarnięciu siebie i bagaży, kupujemy napoje chłodzące i idziemy do Złotych Piasków. Na tamtejszej promenadzie znajduje się kilka ciekawych knajpek i lokali. Życie nocne nie umiera o 23 tak jak było to w Rumunii. Dystans dnia to 170 km. Dzień 9 07.07.12 Zwiedzanie promenady było strasznie męczące i o dziwo spowodowało bóle głowy i uczucie suchości w buzi. Żeby temu zaradzić idziemy na plażę uzupełnić płyny, przypiec w słońcu blade klaty i przy okazji popodziwiać piękne widoki …na Kaukaz. Popołudniu drzemka i wieczorem trzeba iść sprawdzić czym dokładnie były spowodowane dziwne poranne dolegliwości. Dystans dnia to 0 km. Dzień 10 08.07.12 Jako, że pensjonat mamy opłacony tylko do dzisiaj, to wstępny plan zakłada popołudniu wyjazd w dalsza drogę. Tak dla pewności dmuchamy w alkomat od Pabla i… trzeba opłacić kolejną noc. Wynik Foressta mówi sam za siebie- 1,9 promila. Trudno, idziemy na plażę trochę poleżeć i wypić kilka oranżad, a wyruszymy jutro z samego rana. Zresztą jeszcze nawet nie doszliśmy do porozumienia co do dalszej trasy. Wieczorem już niczego nie sprawdzamy. Dystans dnia to 0 km. Dzień 11 09.07.12 Znajdujemy consensus co do trasy powrotnej. Chcemy dojechać do Bicaz, gdzie jest jedyny w swoim rodzaju wyrzeźbiony przez rzekę wąwóz o kilkusetmetrowych, pionowych ścianach. Plan jest ambitny i zakłada prawie 700 kilometrów, więc startujemy już o 7 rano. Pierwsze 250 kilometrów pokonujemy już znaną nam trasą na Konstancę, a następnie autostrada w stronę Bukaresztu. Sporo przed stolica odbijamy na Slobozie i zaczyna się już droga nam obca. Upał doskwiera bezlitośnie, ale po dwudniowej separacji z naszymi motocyklami jesteśmy spragnieni jazdy jak misie miodu. Można powiedzieć, że kilometry na liczniku nabijają się same. Do Ramnicu Salat docieramy mniej uczęstszanymi drogami. Ich jakość jest dość dobra, ale potrafi zaskoczyć pojawiający się bardzo nagle „lej po bombie”. Trasa prowadzi głownie przez wioski, w których wszyscy bez względu na wiek i płeć pozdrawiają nasz konwój co jest bardzo miłe. Oczywiście my też machamy tak intensywnie, aż nadgarstki bolą. Podczas drugiego tankowania tego dnia Robert zostawia okularki przeciwsłoneczne we wiadrze na stacji, aby odmokły z nich muchy. W tym momencie naszej wyprawy pojawia się pierwszy niedobry Rumun, który widząc to korzysta z chwili nieuwagi i przywłaszcza sobie zawartość wiaderka. „NA PAL GO!!!” Na policje dzwonić nie będziemy. Trzeba jechać dalej. Gonimy dalej już DK2, na której jest dość spory ruch. Na trasie obowiązkowo degustujemy arbuza na przydrożnym straganie. Szkoda ze nie z lodówki, ale i tak był pyszny. W Bacau zmęczenie już daje się we znaki i dostajemy małej głupawki, która objawia się przegazówkami na każdych światłach. Mijamy Piatra- Neamt i szukamy jakiegoś noclegu tradycyjnie nad wodą i tradycyjnie zaczyna robić się ciemno. Rozdzielamy się bo tak szybciej znajdziemy jakiś biwak. Ja i Pablo udajemy się do niedrogiego pensjonatu, o którym dowiadujemy się od Pana siedzącego w knajpie. Z racji słabej komunikacji miedzy nami, na miejsce podprowadza nas osobówką miejscowa młodzież, która na parkingu ratuje mój motocykl od upadku, za co jestem bardzo wdzięczny- Bandit po prostu postanowił zjechać, ze stopki i trzymałem go dosłownie na kolanach. Niestety nie możemy się dodzwonić do reszty ekipy, ale na wszelki wypadek mówimy właścicielce, ze chyba dojadą jeszcze cztery osoby. Jak już udaje się nam skomunikować okazuje się, że oni znaleźli pole namiotowe niedaleko, więc siłą rzeczy widzimy się rano. Dystans dnia to 651 km. Dzień 12 10.07.12 Dzień rozpoczyna się od kolejnej parkingówki. Robert zrobił to samo co ja wczoraj i w efekcie wygiął klamkę sprzęgła i połamał kierunkowskaz. Taśma klejąca od Foressta działa cuda, wiec możemy jechać dalej. Po paru kilometrach jesteśmy w wąwozie. Naprawdę warto było wczoraj gnać tyle kilometrów. Ściany robią takie wrażenie jak by miały się zawalić do środka, aż strach gdziekolwiek zostawić maszyny. Popodziwialiśmy niesamowite widoki, kilka fotek i można gonić nasze rumaki dalej przez Karpaty. Droga fajnie kręci, a widoki są wspaniałe, mimo tego, że góry nie są tak wysokie, jakie mięliśmy okazje oglądać kilka dni wcześniej. Niestety za Reghin sielanka się kończy i z nowego asfaltu pozostaje tylko wspomnienie. Dalsza trasa to jeden wielki remont. Najfajniejsze są tak zwane wahadełka, na których nikt nie zwraca uwagi na światła. Jako porządni motocykliści bardzo szybko sie asymilujemy. Czerwone czy zielone co to dla nas za różnica. Dzisiejszego dnia było mało przygód wiec Krzysiek z nudów rozcina oponę i dętkę o jakieś „coś” leżące na asfalcie. Dobrze, że opanował maszynę bo prędkość była nie mała, a powietrze zeszło błyskawicznie. Całość dzieje się przed miejscowością Somcuta Mare, przy wjeździe do której znajduje się zakład wulkanizacyjny. Daleki jestem od teorii spiskowych, ale nie byliśmy jedynymi jeleniami, którzy doznali defektu koła na tym odcinku. Po wątpliwej jakości naprawie niedobry Rumun zaśpiewał 50E. DO WŁADA I NA PALL !! Niestety nic nie dają negocjacje, zły Rumun się uparł. Może trzeba było zadzwonić na policje i zgłosić usiłowanie wymuszenia pieniędzy . Trudno płacimy i wio dalej. W tym momencie opuszcza nas Mici, któremu się trochę spieszy i chce na następny dzień dojechać do domu. My w okolicach Baia Mare szukamy noclegu. W hipermarkecie robimy zapasy na wieczór i rozpoczynamy zwiedzanie pobliskiego pola kukurydzy. Jakaś mała polanka na której zmieszczą się namioty jest, więc otwieramy piwka. Dystans dnia to 383 km. Dzień 13 11.07.12 Niestety dzisiaj opuścimy już Rumunie, ale póki co został nam jeszcze do zbadania Wesoły Cmentarz. W znajomych markecie kupujemy prowiant i rozstajemy się z kolejnym członkiem ekipy. Robert postanawia przejechać przez Ukrainę, a nasza czwórka goni motocykle w stronę Sighetu Marmatei. Trasa prowadzi po raz kolejny w góry, niezliczona liczba winkli i przepiękne widoki, niestety całość psuje słaba jakość nawierzchni. Po około 90 kilometrach docieramy do miejscowości Sapanta, gdzie znajduje się owy cmentarz. Wejście kosztuje 4 „ich pieniądza” podobno na koszenie trawy, jedynie Foresst pstryka fotki za darmo i udaje, że nie widzi kasjerki. Nagrobki są dość ciekawe i jedyne w swoim rodzaju. Można zrobić kilka zdjęć, żeby móc się pochwalić znajomym, że się było, ale jeśli mam być szczery to całość bardzo mnie nie urzekła. Polecam tylko w sytuacji jak ktoś jest w pobliżu, bo moim zdaniem nadkładanie kilkuset kilometrów nie ma sensu. Lecimy dalej na Satu Mare w pobliżu, którego przekraczamy granice z Węgrami. Żegnaj Rumunio, a raczej do zobaczenia !!! Dojeżdżamy do Tokaju, żeby kupić jakieś pamiątki. Jadąc przez miasteczko spotykamy naszych znajomych motocyklistów z Warszawy, z którymi widzieliśmy się na Fogaraskiej. Degustowali oni winko przy pensjonacie, w którym mieli kwaterę. I my robimy tam zakupy. Po raz pierwszy podczas naszej wycieczki zaczyna się psuć pogoda. Z Tokaju obieramy kierunek Trbisov, który znajduje się na Słowacji. Po drodze od czasu do czasu pada deszcz, ale na wieczór się uspokaja. Nad rzeką Ondava w pobliżu wsi Horovce rozbijamy obóz. Ciężkie chmury, nie wróża nic dobrego, ale na pocieszenie mamy produkty made in Tokaj. Krzysiek po degustacji stwierdza, że tropik wystarczy narzucić na namiot- można i tak. Dystans dnia to 423 km. Dzień 14 12.07.12 Praktycznie całą noc dość mocno pada deszcz. Plus tego taki, że chociaż jeden dzień nie będzie upalny. Sposób rozłożenia namiotu przez Krzyska miał taką zaletę, że mógł z rana umyć sobie nogi bez wychodzenia na zewnątrz. Wykorzystujemy drobną przerwę w opadach i spakowani, ubrani w kombinezony przeciwdeszczowe lecimy w kierunku Polski. Granice przekraczamy w Barwinku. Jest tam bardzo dobrze znana mi jadłodajnia, gdzie podają świetne placki po węgiersku. Oczywiście sprawdzamy czy ich jakość nie spadła i okazuje się, że dalej smakują po mistrzowsku. Jeszcze mała kawka i wio. Z racji tego, że pochodzimy z różnych stron Polski, to robimy ostatni postój w Tarnowie. Kolejna kawka, tankowanie maszyn, ostatnie pogawędki no i niestety pora się rozstać. Ja i Krzysiek gonimy na Śląsk, a Pablo i Foresst na Łódź. Foresst musi jeszcze dotrzeć dzisiaj do Torunia, więc spory kawałek przed nim. Nasza przygoda dobiegła końca. Jak mawiał klasyk wszystko co dobre szybko się kończy, ale na szczęście pozostanie mnóstwo wspomnień. Dystans dnia to 374 km. Podsumowanie: Łączny dystans to 4121 km. w moim przypadku. Najwięcej wyszło Foresstowi 4970 km. Średnie spalanie to 4,65 l/100km 191,93- całość przepalonego paliwa Łączny koszt wyjazdu około 2300zł
  25. wypociłem mały opis początku podróży, reszta pożniej Opis jest w stanie surowym i może ulegac zmianom jak sie coś badż ktoś coś przypomni. Dzień 1 29.06.12 Tak jak było wcześniej ustalone naszym punktem wypadowym są Tychy. Dziwnym zbiegiem okoliczności w owym mieście mieszkam ja (Suzuki GSF 600n), więc mam najbliżej. Po południu pierwszy dociera Foresst z Torunia na swojej Hondzie CBF600, zaraz po nim przyjeżdżają Pablo i Krzysiek z Rybnika odpowiednio Yamaha XVS 1300T i Honda Shadow VT750. Szybko przerzucamy bagaże do mieszkania, motocykle na parking strzeżony i po chwili namysłu, a w zasadzie to bez namysłu idziemy na piwo do zaprzyjaźnionej pobliskiej pijalni. Po jakimś czasie melduje się prosto ze stolicy Mici (Yamaha fz6). Do pełnego składu brakuje nam tylko Roberta von Berlin. Kilka piwek później po małej integracji zbieramy się spać. W tym momencie dzwoni do mnie koleżanka, że jakiś motocyklista szuka mnie na osiedlu. Kilkunastominutowe poszukiwania, kilka kółek po blokowisku i jest ostatni członek załogi na Virażce. Mamy komplet ! Dzień 2 30.06.12 Plan na dzisiaj zakłada dojazd do Tokaju. Z samego rana odbiór motocykli z parkingu, ostatnie domowe śniadanie i szybkie pakowanie, które okazuje się wcale nie takie szybkie. Dopiero koło 10 z pełnymi bakami opuszczamy Tychy. Przez Oświęcim kierujemy nasz konwój w kierunku Żywca, niedaleko którego chcemy zwiedzić opuszczony na początku lat 90 luksusowy ośrodek wypoczynkowy w Kozubniku. To co zastajemy na miejscu robi niesamowite wrażenie. Położone malowniczo szkielety budynków hotelowych i pomieszczenia rozszabrowane ze wszystkiego co dało się wynieść. Aż głowa boli jak można było do takiego stanu doprowadzić. Kilka fotek i pędzimy dalej na Zwardoń. Ostatnie tankowanie za złotówki i wio na Żyline. Dalej Martin i autostradą u podnóża Tatr na Poprad. W okolicy miejscowości Spisska Nova Ves chcemy zwiedzić zamek spiski, którego odnalezienie okazuje się nie takie łatwe. Po dobrej godzinie krążenia po okolicznych wioskach i szutrach w końcu jest- zaraz przy autostradzie. Niestety jeśli chodzi o dokładniejsze zwiedzanie twierdzy to obchodzimy się smakiem. Jest już godzina 18 i „kustosz” pozamykał wszystko na klucz- może innym razem. Do Tokaju też już nie dotrzemy. Jest decyzja, że kierujemy się na Koszyce i powoli szukamy jakiegoś noclegu. W Jaklovcach dowiadujemy się, że mniej więcej za 10 km jest kamping nad wodą, no i faktycznie jest… kawałek polany gdzie można się rozbić na dziko. Nic nam więcej nie potrzeba, parkujemy rumaki, wyciągamy zasłużone piwka i na końcu prawie wszyscy po omacku rozbijamy namioty- prawie bo Robert preferuje spanie pod gołym niebem. Dystans dnia to 431 km.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Wchodząc na stronę akceptujesz regulamin i politykę prywatności.